"Lightningface"
O czym to jest: Zwykły facet zostaje trafiony piorunem.
Wniosek: Ostro psychodeliczne. Ciekawe w formie.
Recenzja filmu:
Uwielbiam Oscara Isaaca. Uwielbiam go tak bardzo, że z wypiekami na twarzy poluję na wszystkie produkcje z jego udziałem, nawet jeśli są to teledyski (polecam w tej kwestii "Trentemøller: Gravity") lub filmy krótkometrażowe. Rok temu miałem okazję obejrzeć rewelacyjną produkcję "Ticky Tacky", a w tym roku - pochodzące od tego samego reżysera - "Lightningface", rzecz jasna ponownie z Oscarem w roli głównej.
To dwudziestominutowa opowieść o w miarę normalnym człowieku, którego trafia piorun. Jednak zamiast pojechać do szpitala lub wezwać pomoc, nasz bohater po wypadku zamyka się w domu, gdzie kontempluje na temat sensu życia i znaczenia tego, co go spotkało. Pomoże mu w tym oszpecona maskotka imieniem Rick, która poprowadzi go do odkrycia "duchowego zwierzęcia" - w tym wypadku goryla - i odnalezienia sensu istnienia. Brzmi psychodelicznie? Nic dziwnego, bo "Lightningface" to poryta do granic możliwości produkcja, której nie powstydziłby się David Lynch. To również filmowy monodram, bo nie licząc epizodycznego dostawcy pizzy, Isaac jest jedynym aktorem, który pokazuje tu twarz (no chyba że akurat udaje Shię LaBeoufa i nosi papierową torbę na głowie).
I tu dochodzimy do głównego powodu, dla którego warto się pochylić nad "Lightningface". Isaac jest aktorem niezwykle plastycznym, z ogromną gamą emocji i ekspresji, jaką jest w stanie z siebie wydobyć. Gdy trzeba gra bardzo oszczędnie ("Inside Llewyn Davis"), ale potrafi też wykrzesać prawdziwy ogień ("Ex Machina"). W tej krótkometrażówce z całą pewnością wytoczył ciężkie działa, ocierające się wręcz o naturalistyczny obraz złamanego człowieka, który powoli traci zmysły. Bardzo interesujące, zwłaszcza dla wytrawnego kinomana. A że trwa tylko 20 minut, to nie zdąży nikogo znudzić.
Wniosek: Ostro psychodeliczne. Ciekawe w formie.