"The Captains"

"The Captains"

O czym to jest: Spotkanie Williama Shatnera z innymi aktorami grającymi kapitanów w "Star Treku".

the captains recenzja filmu star trek shatner kirk picard stewart

Recenzja filmu:

Ostatnią moją recenzją w 2017 roku będzie - tak się jakoś złożyło - pierwszy opisany na tym blogu film dokumentalny. Nie byłbym sobą, gdyby sprawa nie dotyczyła filmu dokumentalnego związanego z science fiction, prawda? Ponieważ ostatnie półtora roku spędziłem z misją poznania wszystkich filmów i seriali z klasycznej serii "Star Trek", wydawało się naturalnym, abym sięgnął do produkcji związanej z tym uniwersum. Padło na "The Captains" autorstwa Williama Shatnera - aktora grającego kapitana Kirka - i jego spotkanie ze wszystkimi innymi aktorami grającymi kapitanów w tej serii (wliczając w to również Chrisa Pine'a, czyli młodego Kirka z nowej serii "Star Trek").

Liczyłem na nostalgiczne wspomnienie wszystkich dopiero co obejrzanych seriali, kilka ciekawych uwag i anegdot, oraz lepsze poznanie aktorów i ich wglądu na grane postacie. Niestety otrzymałem wyłącznie gejzer próżności, pychy i zwykłego buractwa w wykonaniu Shatnera. Nie dziwię się już, czemu tak spuchł na starość - jego ego jest rozdęte do rozmiarów czerwonego olbrzyma na skraju supernowej. Przez półtorej godziny filmu Shatner zdążył porównać się do Patricka Stewarta i twierdzić, że jest takim samym "klasycznym" aktorem jak on (!!!), siłować się na rękę z Chrisem Pine'm (po co?), udowadniać Kate Mulgrew, że kierują nią wyłącznie kobiece hormony, pleść metafizyczne bzdury przy fortepianie z ewidentnie najaranym Avery Brooksem oraz śpiewać na koniu ze Scottem Bakulą. Dodajmy, że Shatner nie pozwalał gościom dojść do głosu, przerywał im i najzwyczajniej w świecie nie słuchał, co mają do powiedzenia. Jedyne co go interesowało, to kolejny monolog o tym, jak grając kapitana Kirka wywarł wielki wpływ na światową kulturę. Aż dziw, że Amerykańska Akademia Filmowa dalej przyznaje Oscary, a nie Williamy, prawda?

Co najgorsze, "The Captains" nie wnosi absolutnie nic do wiedzy przeciętnego widza. Bo co to za odkrycie, że aktorstwo to ciężki kawałek chleba, za który niejednokrotnie płaci się życiem osobistym? Każdy, kto jest choć trochę obeznany w tematyce kinematografii wie, że właśnie tak to wygląda. A rola kapitana statku kosmicznego nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem - może prócz tego, że trzeba chodzić w zabawnym wdzianku, mówić bzdury z kamiennym wyrazem twarzy i dzielnie znosić bijatyki z gumowymi potworami i obrywanie styropianowymi głazami. Ale żeby o tym robić film dokumentalny? Po co?

Fajnie, że William Shatner miał kiedyś swoje pięć minut i wniósł coś do światowej popkultury. Dziękujemy, następny proszę. Świat i tak o nim zapomni. Tak jak powinien zapomnieć o "The Captains".

Wniosek: Megalomański bełkot. Nie da się tego oglądać.


"Fargo" [1996]

"Fargo" [1996]

O czym to jest: Chciwy sprzedawca samochodów uruchamia niekontrolowaną falę zbrodni.

fargo 1996 recenzja filmu coen

Recenzja filmu:

"Fargo" to idealny wybór na zimowy wieczór przed telewizorem. Ponieważ na ewentualny czwarty sezon serialu "Fargo" będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, postanowiłem przypomnieć sobie klasykę, od której się wszystko zaczęło. Mowa rzecz jasna o oscarowym hicie braci Coen, a więc kinowym "Fargo" z 1996 roku. 

Pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie ten film, gdy oglądałem go jako nastolatek. Ot na pozór zwykła historia kryminalna dziejąca się w małym miasteczku na północy USA, która nieoczekiwanie zmienia się w groteskową, krwawą spiralę zbrodni. Śledztwo prowadzi pani szeryf w zaawansowanej ciąży (znajdźcie drugi film z takim policyjnym protagonistą!), na pozór prosta i niezbyt bystra kobieta, która jednak okazuje się być jednym z najtwardszych gliniarzy, jakich widziałem na ekranie. To właśnie jej prostota charakteru i zakorzenienie w prawdziwym życiu pozwoliło na rozwikłanie zagadki, przy jednoczesnym zachowaniu zimnej krwi. Nie dziwię się, że Frances McDormand (prywatnie żona jednego z braci Coen), zasłużyła tą rolą na Oscara. Osobiście nie mogę się doczekać przyszłorocznego filmu z jej udziałem, czyli "Three Billboards Outside Ebbing, Missouri" - czuję hit na odległość!

Ale McDormand to nie wszystko. Niezrównani Steve Buscemi i Peter Stormare stworzyli fantastyczny duet psychopatycznych bandziorów, którzy swoją nieudolnością powodują, że trup ściele się gęsto. Dzięki nim "Fargo" jest jednocześnie absurdalne i przerażające. W intro filmu widzimy dopisek, że jest to prawdziwa historia. To oczywiście nieprawda - cały scenariusz został z góry do dołu zmyślony. Ale przebieg akcji jest tak rzeczywisty, że w ułamku sekundy możemy uwierzyć, że coś takiego miało miejsce pewnej zimy na północy Minessoty. I że mieszkają tam dokładnie tacy ludzie, jakich widzimy na ekranie.

Bez sukcesu kinowego "Fargo" nie byłoby równie wspaniałego serialu z 2014 roku (który jest w połowie rebootem, a w połowie kontynuacją filmu). A światowa filmografia byłaby o wiele uboższa. "Fargo" trzeba znać!

Wniosek: Groteskowe, porażające, rewelacyjne. Kultowe!


"Star Trek: Voyager"

"Star Trek: Voyager"

O czym to jest: Załoga statku kosmicznego próbuje wrócić do domu z drugiego krańca galaktyki.

star trek voyager recenzja serialu janeway seven of nine

Recenzja serialu:

"Voyager" był ostatnim nieznanym mi dziełem z klasycznej serii "Star Trek". Przez ostatnie półtora roku dzielnie przedzierałem się przez kolejne seriale i filmy kinowe, by w końcu poznać przygody Kapitan Janeway i jej załogi, próbującej wrócić do domu po tym, gdy wredny kosmita teleportował ich na drugi koniec galaktyki. Wielu uważa "Voyagera" za najbardziej poważny i ponury z seriali z tego uniwersum - choć tak po prawdzie, to przy nadawanym obecnie "Discovery" wygląda on jak dobranocka dla dzieci. Co ciekawe, "Voyager" jest przy tym "trekowy" do szpiku kości - powtarza zarówno wszystkie zalety, jak i błędy swoich poprzedników.

To właściwie spin-off spin-offu. Tak jak "Deep Space Nine" wyewoluowało z "The Next Generation" (podejmując i rozwijając niektóre motywy), tak "Voyager" wyrósł z "Deep Space Nine". W kolejnym serialu twórcy na poważnie zabrali się do wątku Maquis, czyli federacyjnych rebeliantów, oraz do najlepszego wroga w historii tego uniwersum, czyli cybernetycznych Borgów. Zaczęto od mocnego uderzenia. Przez przerzucenie tytułowego U.S.S. Voyager do nieznanego sektora galaktyki odcięło go zupełnie od wszelkiego rodzaju wsparcia i wątków pobocznych. Podobnie jak w pierwszym serialu był tylko statek, jego załoga (rzecz jasna z dzielnym kapitanem - tym razem kobietą) oraz nieznana i tajemnicza galaktyka. Niemal w każdym odcinku Voyager dostawał lanie od jakichś wrednych kosmitów, ale dzielnie parł do przodu, próbując za wszelką cenę wrócić na Ziemię. Osobiście uwielbiam na ekranie motywy, w których ludzie zostają postawieni przed śmiertelnym zagrożeniem i muszą połączyć siły, by przetrwać. W ten oto sposób zarówno zdziesiątkowana załoga Voyagera jak i buntownicy Maquis musieli pracować wspólnie, by ocalić życie. Świetny pomysł na fabułę!

"Voyager" kusi dynamizmem, akcją, przygodą, a także wachlarzem niesamowitych światów i kosmicznych ras. Posiada kilka najlepiej napisanych postaci spośród całego uniwersum - jak chociażby Seven of Nine (piękną panią ex-Borg), czy pierwszego oficera Chakotaya (byłego rebelianta), moim zdaniem najlepszego "Pierwszego" spośród wszystkich trekowych załóg w kinie i telewizji. Jak przystało na następcę oryginalnego "Star Treka", "Voyager" nie boi się poruszać ważnych społecznych tematów, takich jak prawa człowieka czy granice indywidualnej wolności. Z drugiej strony ma niestety mnóstwo fabularnych głupot, sporą dozę infantylizmu i złej scenografii, która czyni go przaśną stratą czasu. I w przeciwieństwie do rewelacyjnego i przemyślanego finału "Deep Space Nine", niestety kończy się stosunkowo małą petardą, pozostawiając widza z uczuciem niedosytu. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że jak na siedem pełnych sezonów serialu w finale mogło z tego wyjść coś o wiele lepszego.

Ten serial nie jest zły. Jest dobry, a miejscami bardzo dobry. Ale w wielu miejscach czuć, że gdyby scenarzyści pokusili się o większy rozmach i awangardę, mogłoby być o wiele lepiej. Kto wie, może kiedyś dożyjemy do jakiegoś fajnego rebootu?

Wniosek: Ma swoje momenty. Czasem zachwyca, czasem rozczarowuje.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek!" >>>


"Fanatyk"

"Fanatyk"

O czym to jest: Mój stary to fanatyk wędkarstwa...

fanatyk recenzja filmu cyrwus malcolm xd

Recenzja filmu:

Mój stary to fanatyk wędkarstwa. Pół mieszkania zaj*** wędkami najgorsze... Znacie ten słynny tekst, opowiadający o perypetiach młodego chłopaka, którego ojciec nie widzi świata poza rybami, wędkowaniem i walką ze zbrojnym ramieniem Polskiego Związku Wędkarskiego? Jeśli nie, to szybko wyszukajcie ten tekst w Google. A następnie sięgnijcie do ekranizacji!

Jest taki zdolny gość w polskim Internecie, posługujący się ksywą Malcolm XD. Niewiele o nim wiadomo poza tym, że zajmuje się pisaniem tzw. past (od angielskiego słowa paste, czyli "wkleić"), czyli krótkich tekstów w formie opowiadań (stylizowanych na autobiograficzne felietony), w których opisuje mniej lub bardziej prawdopodobne wydarzenia z życia statystycznego, młodego mieszkańca naszego ukochanego Kraju Kwitnącej Cebuli. Malcolm XD nie stroni od ciętego języka i ostrej satyry, bezpardonowo rozprawiającej się z co większymi patologiami i absurdami życia codziennego. Wśród nich historia o fanatyku wędkarstwa (takim typowym polskim "Januszu"), który zatruwa życie sobie i wszystkim dookoła, jest zdecydowanie najbardziej znana i najczęściej cytowana. Dzięki wysiłkowi polskich fanów udało się doprowadzić do zekranizowania tej historii w formie blisko 30-minutowego filmu krótkometrażowego. 

Tyle słowem wstępu. Pamiętajcie że "Fanatyk" to krótkometrażówka, zatem może pozwolić sobie na większą awangardę i zabawę formą niż zwykły film kinowy. W rolach głównych wystąpili Piotr Cyrwus jako tytułowy "fanatyk wędkarstwa" oraz Mikołaj Kubacki jako jego znerwicowany syn i autor wspomnianej pasty. "Fanatyk" jest produkcją na wskroś polską, zarówno w formie, jak i przekazie. Czyli z jednej strony jest to film ciężki i ponury, a z drugiej absurdalny do granic możliwości (a co najgorsze, jednocześnie totalnie realny i możliwy do wyobrażenia). Już kiedyś wspomniałem, że niespecjalnie przepadam za filmami, które zbyt dobrze naśladują rzeczywistość - zapewne dlatego, że widzę ją codziennie jak tylko wyjdę z domu, więc po co poświęcać na nią swój wolny czas? Niemniej przyznaję, że groteska fabuły "Fanatyka" zdecydowanie przemawia za tym, by się nad nią pochylić. Zapewne niejedna polska rodzina zobaczy tu swoje życie w krzywym zwierciadle. Gorzej, jeśli niekoniecznie krzywym...

Niestety "Fanatyk" ma również sporo wad polskiego kina, a więc jest potwornie źle udźwiękowiony - niektóre dialogi są po prostu niezrozumiałe. Ponadto Mikołaj Kubacki, mimo że gra świetnie, jest całkowicie pozbawiony poprawnej dykcji, a w roli narratora z offu brzmi gorzej niż syntezator mowy Ivona. Na szczęście to co kładzie dźwięk, nadrabia scenografia i gra aktorska. Obrazki klasycznie polskiego mieszkania w bloku oraz migawek życia rodzinnego są zbyt celne, by je zignorować. Tak to po prostu wygląda!

Jak na debiut reżyserski i próbę przeniesienia polskiego Internetu na duży ekran, wyszło naprawdę dobrze. Wielkie gratulacje dla twórców za wytrwałość, dla aktorów za dobrą robotę, no i dla Malcolma XD za wyobraźnię oraz celne oko w stosunku do rzeczywistości. Mam nadzieję, że niedługo zobaczymy kolejne ekranizacje jego tekstów! 

Wniosek: Cała Polska w 30 minut. Sama prawda!


"Bright"

"Bright"

O czym to jest: Człowiek i ork rozwiązują magiczną zagadkę kryminalną.

bright recenzja filmu netflix smith edgerton ayer

Recenzja filmu:

Wyobraźcie sobie klasyczny film fantasy. Rycerze, smoki, magia, elfy, orki, krasnoludy etc. Znacie to, prawda? No to teraz wyobraźcie sobie, że minęło 2000 lat i z tamtego magicznego świata wyewoluował dokładnie taki, jak dziś. Tyle że ze wszystkimi rasami, magią i podziałami gatunkowymi, przy których dzisiejsze społeczne konflikty w Stanach Zjednoczonych wyglądają jak kłótnia przedszkolaków. Genialny pomysł na film!

Netflix przestał się zadowalać wypuszczaniem najwyższej klasy seriali, takich jak np. "Narcos" czy "Stranger Things". Teraz postanowił zawalczyć o kinowego widza i wypuszczać wysokobudżetowe, pełne efektów produkcje dedykowane na swoją platformę, które z powodzeniem mogłyby konkurować z kinowymi hitami. "Bright" jest właśnie takim filmem - z uznanym reżyserem Davidem Ayerem na pokładzie i gwiazdorską obsadą. Wprawdzie niespecjalnie przepadam za dziełami Ayera (jego ostatnie dwie produkcje, czyli "Fury" i "Suicide Squad" niespecjalnie do mnie przemówiły), jednak tematyka "Bright" wymagała, bym dał temu filmowi szansę. Niestety hit Netflixa wpadł w te same koleiny, co wspomniane poprzednie filmy Ayera: okazał się był dość prostą i naiwną historią we wspaniałej wizualnej oprawie. Niektórym to wystarcza, by się dobrze bawić, ja jednak oczekuję czegoś więcej.

Nie oznacza to, że "Bright" jest złą produkcją. Byłoby naprawdę niezłe jako np. pilot serialu telewizyjnego. Niestety brakuje mu rozmachu fabuły koniecznego do tego, by zawojować kinowego widza. Głównym bohaterem jest Will Smith w roli cynicznego gliniarza w Los Angeles, który dostaje za partnera pierwszego orka w policyjnym mundurze. Brzmi znajomo? Nic dziwnego, bo identyczny motyw był już w filmie (i później serialu) "Alien Nation" w latach 80. - tyle że wówczas chodziło o kosmitów, a nie orki czy elfy. Wraz ze swoim orkowym (orczym?) partnerem, Smith trafia na trop magicznego spisku elfów, którzy za pomocą magicznej różdżki będą chcieli wskrzesić legendarnego Władcę Ciemności. W tle mnóstwo gangsterskiego klimatu, strzelanin, ciętych dialogów rodem z "Zabójczej Broni" i innych filmów klasy "buddy movie", oraz parę doskonałych pomysłów na przeplatanie świata fantasy z rzeczywistością. Niestety "Bright", gdy się go obedrze z tej całej iskrzącej otoczki, jest dosyć zachowawczy pod względem scenariusza. Zwroty akcji są przewidywalne, bohaterowie jednowymiarowi, a historia niezbyt porywająca. Wygląda to tak, jakby ktoś wpadł na genialny pomysł, ale niekoniecznie potrafił go dobrze wcielić w życie.

Gdybym dostawał dolara za każdy obejrzany film, w którym Will Smith wstaje rano i pije kawę, byłbym już milionerem. Nie mam zbyt wysokiego mniemania o nim jako aktorze, ale przynajmniej przestał mnie już denerwować. Jego rola niespecjalnie różni się od tego, co widzieliśmy w innych jego filmach, niemniej wiem że Smith ma swoich miłośników, zatem niech mu będzie. Dla kontrastu uwielbiam Joela Edgertona, a jego kreacja orka w "Bright" zasługuje na wielkie uznanie! To doskonale zagrana i poprowadzona postać, aż chciałoby się go więcej oglądać na ekranie (co jest zresztą możliwe, bo w planach jest już ponoć sequel). Warto też wspomnieć, że w "Bright" w roli złej elfki wystąpiła Noomi Rapace - wyglądała naprawdę złowieszczo, a jej elfie komando zabójców było bardzo efektowne! Czego jak czego, ale pięknej oprawy i znakomitych efektów pirotechnicznych i komputerowych nie można temu filmowi odmówić.

Warto znać "Bright" ze względu na pomysł. To też całkiem znośna rozrywka na wieczór przed telewizorem. Do obejrzenia na raz i zapomnienia.

Wniosek: 10/10 za pomysł. A jako film takie sobie.


"Star Wars Episode VIII: The Last Jedi" ("Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi")

"Star Wars Episode VIII: The Last Jedi" ("Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny ostatni jedi film recenzja hamill driver isaac ridley fisher

Recenzja filmu:

Tak! Jest! Brawo! Nie dziwię się, że cała ekipa Lucasfilmu zachwyciła się "Ostatnim Jedi" autorstwa Riana Johnsona. Ten stosunkowo młody twórca (rocznik 1973 - niemalże równolatek "Nowej Nadziei") do tej pory nie nakręcił zbyt wielu produkcji, a mimo to powierzono w jego ręce napisanie scenariusza i wyreżyserowanie gigantycznego widowiska, które będzie zachwycać przyszłe pokolenia. Jak widać producenci wiedzieli, co robią. Rian Johnson nie tylko nakręcił świetny odcinek Sagi uniwersum "Star Wars", ale przede wszystkim stworzył bardzo, bardzo dobry film sam w sobie!

Nie jest to wprawdzie najlepszy film z Sagi, ale jest lepszy niż "Przebudzenie Mocy" i o całe lata świetlne fajniejszy niż Epizody I-III razem wzięte. Może być jednak szokujący dla wielu fanów "Star Wars", bowiem jest niemal całkowicie pozbawiony klisz i schematycznych rozwiązań. Po kinie typu space opera spodziewamy się raczej mało odkrywczej (choć efektownej) baśni o walce dobra ze złem, w której wszystko kończy się nieuchronnym happy endem. Jednak światowa publika dorasta i wymaga coraz głębszej fabuły i dojrzalszego widowiska. "Rogue One" pokazał, że nawet do baśniowych przygód z odległej galaktyki da się wpleść solidne kino wojenne, poruszające takie tematy jak zespół stresu pourazowego czy śmierć w imię ideałów. "Ostatni Jedi" podąża tą drogą, nie zapominając jednak o tym co najważniejsze - o mitologii i mistyce, jaka zachwyciła widzów na całym świecie wraz z pierwszym filmem w 1977 roku. W wielkim skrócie można powiedzieć, że ideą "Star Wars" jest droga odkupienia i wiecznych zmagań światła i ciemności - gdzie jest jedno, tam zawsze jest drugie. I jeśli tylko dzielni bohaterowie wydobędą z siebie to, co w nich najlepsze, dobro zawsze zatriumfuje. Dlatego też każdy w pewien sposób może zostać Rycerzem Jedi i ocalić galaktykę. Czyż nie o to w tym wszystkim chodzi? Musicie przyznać, że brzmi to znacznie lepiej niż mierzenie poziomu midichlorianów we krwi!

Już pierwsze sceny "Ostatniego Jedi" pokazały, że wszelkie hamulce zostały wyłączone. W tym filmie mogło zdarzyć się dosłownie wszystko i tak też się stało - ilość zwrotów akcji i wątków przyprawiała o istny zawrót głowy, niejednokrotnie wyprowadzając w pole nawet tak starego wyjadacza, jak ja. A zakończenie jest tak dobre, że mogłoby wręcz być końcem całej Sagi jako takiej! Nie mieliśmy takiego poczucia po "Przebudzeniu Mocy" - nic zresztą dziwnego, skoro film zakończono cliffhangerem. "Ostatni Jedi" rusza dokładnie z tego samego miejsca, w którym zatrzymał się poprzedni Epizod i stanowi jego godną kontynuację. Jestem bardzo ciekawy, czy J.J. Abrams powracający jako reżyser "Epizodu IX" podejmie styl i wizję Johnsona. A może stworzy coś zupełnie nowego? Dowiemy się już za dwa lata!

Oczywiście "Ostatni Jedi" nie jest pozbawiony wad. Kilka wątków mogłoby się pokusić o większą oryginalność. Sporo widzów (i słusznie) za najsłabszy motyw uważa kasyno Canto Bight, wyglądające jak kopia Czarnogóry z "Casino Royale" - zresztą nic w tym dziwnego, bo za plenery posłużyły ulice Dubrownika w Chorwacji. Mam też spore zastrzeżenia do wyjątkowo drewnianych dialogów Rey, choć oglądanie Daisy Ridley w tej roli było prawdziwym przywilejem! Wydaje się też, że Rian Johnson nie do końca czuł postać Finna i nie bardzo wiedział, co z nim zrobić. Za to wprowadził bardzo dobrą nową postać kobiecą (nie podoba mi się tylko jej imię - Rose - które kompletnie nie pasuje do stylistyki "Star Wars") oraz odpowiedział na bardzo dużo pytań postawionych przez "Przebudzenie Mocy" i dotyczących Rey, Snoke'a czy Kylo Rena. Ale największe brawa kieruję za doskonałe wyczucie Poe Damerona w wykonaniu mojego ulubionego Oscara Isaaca! Poe bez wątpienia kradł każdą scenę "Ostatniego Jedi", a ja mam osobiste marzenie, by kiedyś nakręcono spin-off poświęcony jego postaci. Dodatkowo muszę wspomnieć o świetnej ścieżce, na którą skierowano Kylo Rena (Adam Driver - znakomity aktor - w końcu miał szansę się wykazać) oraz o godnym powrocie Marka Hamilla na srebrny ekran. Nie jest to wprawdzie ten Luke Skywalker, którego pamiętacie z Epizodów IV-VI, ale to nie szkodzi - jest dzięki temu bardziej interesujący.

"Ostatni Jedi", podobnie zresztą jak niedawny "Thor: Ragnarok" jest bardzo uczciwy, jeśli chodzi o trailer. Film jest stylistycznie i wizualnie dokładnie taki, na jaki się zapowiada. Wspaniale się go ogląda. Cóż za bogactwo kosmicznej fauny i niezwykłych, kolorowych statków i miejsc! I ta przygoda, ta mistyka, to tempo, ten humor (dla przykładu początkowa scena Poe/Hux - prawdziwe mistrzostwo), ta gra aktorska i - na przekór dramatycznym wydarzeniom na ekranie - niezwykły optymizm i spokój ducha, bijący z tej historii! To są "Gwiezdne Wojny" na jakie czekałem, jakie kochałem i zawsze będę kochał. Dziękuję.

P.S. Ten film to również wspaniałe pożegnanie z przedwcześnie zmarłą Carrie Fisher. Łza się w oku kręci. Cytując Maxa von Sydowa z "Przebudzenia Mocy": To me, she's royalty.

Wniosek: Fantastyczne kino przygodowe. Bardzo dobre jako film sam w sobie!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"The Bounty" ("Bunt na Bounty")

"The Bounty" ("Bunt na Bounty")

O czym to jest: Prawdziwa historia najsłynniejszego buntu w historii Royal Navy.

bunt na bounty hopkins gibson lewis neeson

Recenzja filmu:

Zainspirowałem się do przypomnienia sobie prawdziwej klasyki - czyli filmu "The Bounty" o najsłynniejszym buncie na pokładzie statku brytyjskiej królewskiej marynarki wojennej. Rzecz działa się w 1789 roku na wodach południowego Pacyfiku, gdy to załoga H.M.S. Bounty wraz z pierwszym oficerem zbuntowała się przeciwko kapitanowi. Nie był to oczywiście ani pierwszy, ani ostatni bunt w dziejach Royal Navy, ale z całą pewnością najgłośniejszy - choćby dlatego, że jego konsekwencje sięgają po dziś dzień (zainteresowanych odsyłam do zapoznania się z historią Wyspy Pitcairn). To jednak opowieść na kiedy indziej.

"The Bounty" oglądałem lata temu jako dzieciak i muszę przyznać, że z ogromną satysfakcją wróciłem do tego filmu teraz, już jako dojrzały widz. Dzięki temu mogłem w pełni doświadczyć zarówno głębi postaci, jak i sprawnego scenariusza oraz doskonałej scenografii - dość wspomnieć, że na potrzeby filmu zbudowano pełnowymiarową (i pływającą!) replikę tytułowego okrętu, którą do dziś można oglądać jako atrakcję turystyczną w porcie w Hong Kongu. Plenery kręcono w prawdziwych lokacjach Polinezji Francuskiej, stąd też niezwykłe i realistyczne obrazy rajskiej wyspy Tahiti, która bez wątpienia mogła uwieść XVIII-wiecznych żeglarzy. Ale to nie piękne zdjęcia czy muzyka są tu głównie warte wspomnienia, ale obsada. I to jeszcze jaka! Mimo że "The Bounty" nakręcono w 1984 roku, znajdziecie tutaj ogromną ilość współcześnie sławnych nazwisk - chociażby Anthony'ego Hopkinsa, Mela Gibsona, Liama Neesona, Daniela Day-Lewisa czy Bernarda Hilla! Co więksi znawcy srebrnego ekranu niewątpliwie poznają też nieodżałowanego Laurence'a Oliviera, prawdziwą legendę kina, teatru i telewizji. Zaufajcie mi gdy mówię, że taka obsada mówi sama za siebie!

Oczywiście wszystko co powyższe to tylko smakowite dodatki. Prawdziwym skarbem stanowiącym o jakości "The Bounty" - jak zresztą w przypadku każdego filmu - jest dobra historia. A tej tu nie brakuje. Z jednej strony widzowie poznają kapitana Bligha, twardego i bezkompromisowego mężczyznę o cechach tyrana, a z drugiej wrażliwego młodzieńca - pierwszego oficera Fletchera - który zakochuje się w pięknej Tahitiance. Łatwo w tej historii o przypisanie ról "tego złego" i "tego dobrego", prawda? Na szczęście twórcom filmu udało się zachować niezbędną równowagę i pokazać (zgodnie zresztą z faktami), która z tych postaci miała rację, a która się myliła. Tyrania Bligha nie była bowiem niczym nadzwyczajnym na pokładzie okrętów wojennych w XVIII wieku i miała docelowo chronić zarówno statek, jak i jego załogę. Z kolei Fletcher buntując się przeciwko kapitanowi, odrzucił nie tylko jego dotychczasowe wstawiennictwo jako mentora, ale również popełnił akt piractwa, porzucając kapitana wraz z lojalnymi marynarzami pośrodku oceanu. Kto zatem okazał się być większym zbrodniarzem? "The Bounty" jak chyba żaden inny film pokazuje, jak ważne jest zachowanie równowagi między rządzącym, a poddanymi - gdy jedna ze stron za bardzo naciska, albo druga za mało się słucha, dochodzi do tragedii. Konkluzja jest taka, że prawo musi być przestrzegane, ale pod warunkiem, że nie zamyka swoich oczu na potrzeby obywateli. Oczywiście w granicach rozsądku.

"The Bounty" ogląda się doskonale nie tylko jako kino marynistyczne, ale również jako dramat obyczajowy. Nie zgadzam się jednak z opiniami sugerującymi jakiś ukryty wątek homoseksualny między głównymi bohaterami - nie dajmy się zwariować. I bez drugiego dnia ten film przeszedł do historii kina. I zasłużenie!

Wniosek: Rewelacyjny film. Wciąż doskonale się ogląda!


"Murder on the Orient Express" ("Morderstwo w Orient Expressie")

"Murder on the Orient Express" ("Morderstwo w Orient Expressie")

O czym to jest: W luksusowym pociągu ginie pasażer. Detektyw rozpoczyna śledztwo.

morderstwo w orient expressie film recenzja branagh depp ridley dench

Recenzja filmu:

Jednocześnie żałuję i cieszę się, że nigdy nie czytałem "Morderstwa w Orient Expressie" autorstwa Agathy Christie. Żałuję, bo teraz znając finalne rozwiązanie tytułowej zagadki kryminalnej, nie będę mógł aż tak dać się wciągnąć w fabułę powieści. Ale cieszę się, bo dzięki temu mogłem w pełni doświadczyć filmu w kinie i ocenić go nie przez pryzmat oryginału, ale jako historię samą w sobie.

Sam nie wiem, jak ocenić Kennetha Branagha jako reżysera. Z jednej strony do dziś zachwycam się jego "Henrykiem V" i uważam go za najlepszą ekranizację tego szekspirowskiego dramatu. Z drugiej zaś wiem, że Branagh ma na koncie słabego "Thora" czy dość zachowawczego w formie "Kopciuszka". Na szczęście "Morderstwo w Orient Expressie" w miarę mu wyszło, choć chyba bardziej z powodu doskonałego scenariusza oraz wybitnej gry aktorskiej, niż reżyserii. Ale ponieważ to Branagh wystąpił w głównej roli detektywa Herkulesa Poirota, drugiej po Sherlocku Holmesie literackiej legendzie w zakresie zagadek kryminalnych, to i tak możemy mu podziękować za dobrze wykonaną robotę - i to mimo faktu, że jego Poirot jest hybrydą Christophera Waltza z "Django" i Kurta Russella z "Tombstone". Co ciekawe, jego kreacja na pewno spodoba się też fanom "Detektywa Monka", rzecz jasna z powodu kompulsywnych dziwactw bohatera.

Muszę wspomnieć, że "Morderstwo w Orient Expressie" jest filmem przepięknym wizualnie, doskonale oddającym dekadencki klimat lat 30. z nutką geopolitycznych światowych tragedii na horyzoncie. Jeśli lubicie takie widoki, to koniecznie sięgnijcie również po "Grand Budapest Hotel" - arcydzieło z tej samej półki. Niemniej, jeśli odrzucimy aspekt wizualny, nie sposób nie zauważyć, że dzieło Branagha jest bardzo zachowawcze w formie i przypomina bardziej teatr telewizji niż pełnokrwisty film fabularny. Przyznam, że byłem trochę rozczarowany, bo po znakomitym trailerze spodziewałem się większej awangardy (może nie aż takiej jak np. w filmach Guy'a Ritchiego, no ale jednak). Ponadto ze smutkiem stwierdzam, że w finalnych scenach, gdy zagadka kryminalna zostaje rozwiązana, zabrakło mi katharsis i porządnego ładunku emocjonalnego. Pewne tropy były zbyt oczywiste, inne zaś zbyt naiwne lub niepotrzebnie wprowadzone - ale może to być wina literackiego oryginału, a nie nieudolności scenarzysty.

Wspomniałem już o grze aktorskiej, ale muszę do niej wrócić raz jeszcze, bo jest o czym mówić. Brahaghowi udało się zgromadzić na ekranie prawdziwą armię gwiazd kina - starczy wymienić choćby Michelle Pfeiffer, Johnny'ego Deppa, Penelope Cruz, Judi Dench, Willema Defoe, Dereka Jacobiego czy Daisy Ridley! Wprawdzie niektórzy z nich nie mieli zbyt wielu okazji, by wykazać się na ekranie (zwłaszcza Cruz i Dench), ale mimo to sama ich obecność podniosła poziom produkcji o co najmniej jeden punkt. W Hollywood określa się takie zjawisko mianem ensemble cast i czasem wyłącznie dla takiej obsady warto obejrzeć dany film. Na szczęście tym razem w parze idzie szła też piękna scenografia i znośna fabuła, a więc wyszło całkiem nieźle.

Wszystko wskazuje na to, że jeszcze zobaczymy na ekranie Kennetha Branagha jako Herkulesa Poirota, bowiem w planach jest już sequel - "Śmierć na Nilu". Ten sam reżyser, ten sam scenarzysta. Czy będzie lepiej? Oby!

Wniosek: Dobre, ale liczyłem na większy pazur.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger