"The Fifth Element" ("Piąty Element")
O czym to jest: Kosmiczny komandos ratuje świat z pomocą istoty doskonałej.
Wniosek: Prawdopodobnie najbardziej szalona space opera w dziejach. Jest kultowo!
Recenzja filmu:
William Goldman, amerykański scenarzysta filmowy, w książce "Przygody Scenarzysty", zdradził pewną tajemnicę tabu w Hollywood: nikt nic nie wie. To znaczy nikt nie ma pojęcia, który film spodoba się publiczności, a który nie. To prawdziwa ruletka. Weźmy taki "Piąty Element" - ówcześnie najdroższą europejską produkcję kinową - który przyniósł sukces kasowy, ale został zjechany przez krytykę i wydawałoby się, że przepadnie w mrokach dziejów. A jednak dorobił się (zasłużenie) statusu filmu kultowego! Z kolei "Valerian i Miasto Tysiąca Planet", nakręcony lata później przez tego samego reżysera i w tym samym klimacie, poniósł klęskę. Jak widać odpowiedni film musi trafić na odpowiedni moment w odpowiednim czasie - nie ma innego wytłumaczenia.
Osobiście nie dziwię się, że "Piąty Element" na stałe wszedł do dziedzictwa światowej popkultury. Takie cytaty jak Aziz, light! czy Leeloo Dallas multipass zyskały własne, slangowe znaczenie i są stosowane po dziś dzień wszędzie tam, gdzie sięga zachodnia popkultura. A wszystko to dzięki niebywałej brawurze i szalonemu podejściu twórców tego filmu, którzy w roku 1997 zaprezentowali światu wesołą, dynamiczną, doskonale zagraną i kolorową wizję przyszłości z kilkoma ciekawymi spostrzeżeniami. Przedtem nikt tak nie kręcił filmów science fiction! Na dodatek niejako przypadkiem udało się trafić na fantastyczną obsadę, która poczuła klimat dobrej zabawy i stworzyła dzieło godne zapamiętania. Po pierwsze Bruce Willis, nestor kina akcji, jako cyniczny kosmiczny komandos o złotym sercu. Następnie rozpoczynająca swoją karierę seksowna Milla Jovovich jako istota doskonała - rudowłosa Leeloo. Wspaniały Gary Oldman (którego nie trzeba przedstawiać) jako Zorg, jeden z najbardziej ekscentrycznych łotrów w dziejach kina SF. Legendarny Ian Holm jako wiecznie zestresowany Ojciec Cornelius. No i chyba przede wszystkim niewiarygodny Chris Tucker, aktor-komik, jako prezenter radiowy Ruby Rhod (te jego kiecki!). Widz nie mógłby chcieć więcej!
W ogóle kostiumy i scenografia to prawdopodobnie najmocniejszy atut "Piątego Elementu", dzięki któremu film przetrwał próbę czasu, wnosząc do popkultury własną identyfikacją wizualną. Jedyne co się zestarzało to efekty specjalne, ale na szczęście nie ma tu ich tak dużo, by denerwowały współczesnego widza. A ewentualny dyskomfort z nawiązką wynagradzają smaczki w stylu McDonalds'a przyszłości czy kosmicznej parodii luksusowych liniowców pływających po Karaibach. "Piąty Element" wynalazł też iRobota przed wszystkimi innymi! Oczywiście fabuła filmu nie jest zbyt głęboka - to klasyczna kosmiczna historia o ratowaniu świata przed wielkim złem. Nie wiemy wprawdzie co to za zło i czemu chce zniszczyć świat, ale - cytując filmowego Ruby'ego Rhoda - kogo to obchodzi? Ważne, że widz fantastycznie się bawi! Zaletą "Piątego Elementu" jest niezwykle dynamiczny montaż który sprawia, że zanim widz zorientuje się iż coś jest nie tak, na ekranie wydarza się kolejna rzecz odwracająca jego uwagę. Przyznam, że gdy pierwszy raz oglądałem ten film, średnio rozumiałem o co w nim chodzi. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałem wtedy ledwo kilkanaście lat.
"Piąty Element" trzeba znać, bo to jedna z tych produkcji, która się nie starzeje. Dopiero co ją obejrzałem, a już mam ochotę zrobić to ponownie. To najlepsza z możliwych rekomendacji.
Wniosek: Prawdopodobnie najbardziej szalona space opera w dziejach. Jest kultowo!