"Logan Lucky"

"Logan Lucky"

O czym to jest: Rodzina życiowych przegrywów postanawia obrabować wyścigi NASCAR.

logan lucky film recenzja plakat channing tatum adam driver daniel craig

Recenzja filmu:

Do zeszłorocznych premier filmów "Logan" oraz "Lucky" należy doliczyć trzecią - "Logan Lucky" (zbieżność tytułów przypadkowa). To kolejna z produkcji na którą bardzo czekałem w kinie, tylko po to by się dowiedzieć, że polscy dystrybutorzy nią gardzą. Cóż, skoro mają do wyboru inteligentną komedię sensacyjną oraz kolejny dresiarski gniot Patryka Vegi to wiadomo, na co postawią...

Znacie serię "Ocean's" z George'm Clooneyem o sympatycznej grupie złodziei-dżentelmenów kradnących wielką kasę od mało przyjaznych ludzi? We współczesnym wydaniu stworzył ją Steven Soderbergh, wielki reżyser "młodego" pokolenia i legenda kina niezależnego. Teraz do trzech (a wkrótce czterech) części serii "Ocean's", Soderbergh postanowił dołączyć jeszcze jeden film - tym razem "z drugiej strony barykady". Mowa o "Logan Lucky", który zamiast przedstawiać błyskotliwy (i bezkrwawy) plan napadu na kasyno, skupia się na wyścigach NASCAR (dla tych co nie wiedzą - to taki samochodowy żużel, druga po futbolu najpopularniejsza dyscyplina sportu w USA). Oznacza to, że zamiast blichtru w stylu glamour, otrzymaliśmy świat głębokiego amerykańskiego Południa z redneckami, white trash (czyli białą patolą), oraz półgłówkami z chowu wsobnego. "Logan Lucky" używa chyba każdego stereotypu, jaki istnieje odnośnie Południa, ale nie robi tego w sposób obraźliwy - wręcz przeciwnie! Cała fabuła mówi jasno i dobitnie, że Południowcy - choć inni od wielkomiejskich Amerykanów - są równie inteligentni i poczciwi jak szlachetni dżentelmeni w dobrze skrojonych garniturach. I brawa za to!

Jednak świetna reżyseria, zdjęcia i montaż Soderbergha to nie wszystko (tu przy okazji dodam, że dawno nie słyszałem, by jeden człowiek podjął się wszystkich tych rzeczy na planie - bardzo w stylu kina niezależnego). "Logan Lucky" daleko by nie zaszedł, gdyby nie fantastyczna obsada! W głównej roli braci Loganów (wspieranych przez seksowną siostrę w osobie nieznanej mi Riley Keough) wystąpili Channing Tatum i Adam Driver! Jak wiecie bardzo lubię Drivera i podziwiam jego talent, a jego wisielczy nastrój zawsze mnie rozbawia. Z kolei Tatum chyba na dobre ugrzązł w kinie rozrywkowym, choć wciąż wyczuwam w nim wielki potencjał aktora dramatycznego. Obydwaj panowie wnoszą pozytywną energię do filmu, a wspiera ich w tym nie kto inny, jak Daniel Craig - zafarbowany na tleniony blond i mówiący z przekomicznym, południowym akcentem! Tego nie można przegapić! Dodam jeszcze, że w drugoplanowych rolach wystąpiły tak znane mordki jak Katie Holmes, Seth MacFarlane (zupełnie nie do poznania z wąsem), Sebastian Stan oraz sama Hilary Swank! Jedno wielkie wow i czapki z głów! Dla takiej obsady obejrzałbym nawet największą chałę, to bez wątpienia!

"Logan Lucky" to inteligentna, pozytywna komedia sensacyjna, która po napisach końcowych pozostawi was z uśmiechem od ucha do ucha. I co z tego, że to "Ocean's Eleven" w krzywym zwierciadle? Gwarantuję, że jest tak samo dobre!

P.S. Z filmu dowiecie się również, że "Gra o Tron" wywołuje zamieszki w więzieniu... Tamtejsi osadzeni bardzo poważnie traktują prozę George'a R.R. Martina!

Wniosek: Bardzo sympatyczny, świetnie nakręcony, bystry film.


"The Terror"

"The Terror"

O czym to jest: Opowieść o zaginionej wyprawie Franklina, próbującej odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie.

terror serial recenzja plakat franklin cozier

Recenzja serialu:

Zaginięcie wyprawy kapitana Johna Franklina, który w 1845 roku wraz z dwoma statkami próbował pokonać arktyczne Przejście Północno-Zachodnie z Atlantyku na Pacyfik, to jedna z większych marynistycznych zagadek w historii. Ta opowieść zawsze mnie fascynowała, więc zanim przejdziemy do omówienia serialu, przedstawię garść faktów historycznych. W 1845 dwa brytyjskie okręty wojenne Terror i Erebus, wyruszyły w podróż ze 129 osobami na pokładzie. Wyposażono je w najnowszą ówczesną technologię i załadowano zapasami w nadziei, że doświadczone załogi (z których część miała już polarne wyprawy na koncie) poradzą sobie z każdą przeciwnością losu. Niestety obydwa okręty, a także ich załogi, przepadły bez wieści. Dopiero w ostatnich latach znaleziono ich wraki, co potwierdziło przypuszczenia: statki zostały uwięzione w lodzie i ostatecznie zatonęły. Odnaleziona wiadomość głosiła, że zanim do tego doszło, marynarze opuścili statki w 1848 roku i pieszo ruszyli na południe w desperackiej próbie ocalenia życia. Mieszkający tam Innuici w kolejnych latach widzieli obdartych białych mężczyzn, na wpół oszalałych z głodu i wycieńczenia, maszerujących i ciągnących szalupy po lodzie. Nieliczne znalezione szkielety i groby dokładnie zbadano - okazuje się, że marynarze wymierali jeden po drugim, a ciała zmarłych zjadali. Ponadto wszyscy cierpieli na poważne zatrucie ołowiem (a także takie choroby jak szkorbut czy gruźlica), powstałe na skutek spożywania źle przygotowanych konserw oraz - prawdopodobnie - eksperymentalnej instalacji do odsalania wody pitnej. Tyle faktów.

W oparciu o te wydarzenia pisarz Dan Simmons napisał książkę, w której bardzo wiernie odtworzył prawdopodobne losy wyprawy z jednym małym dodatkiem: obecności przerażającego potwora, który na równi z chorobami, głodem i zimnem wybijał naszych bohaterów. Wspomnianą książkę w tym roku zekranizowano w formie dziesięcioodcinkowego serialu. Jest to więc historia oparta na faktach... albo raczej pewnej ich interpretacji. Bo skoro nie wiemy, co tak naprawdę spotkało marynarzy z wyprawy Franklina, to może rzeczywiście zmierzyli się z czymś, czego żaden człowiek nie powinien oglądać? Tego już, niestety, nigdy się nie dowiemy. Faktem jest, że śnieżne polarne pustynie to wręcz idealna lokalizacja na wysokogatunkowy horror - przypomnijcie sobie chociażby kultowy film "The Thing". Serial "The Terror" nie jest wcale gorszy. Jest tu wystarczająca dawka grozy i naturalizmu, by poruszyć nawet zatwardziałego widza - dotyczy to zwłaszcza pierwszych odcinków.

Scenografia stanęła na wysokości zadania, starając się - na miarę telewizyjnego budżetu - stworzyć iluzję Arktyki. I choć w wielu miejscach widać było spore niedoskonałości, to jednak pozwoliłem sobie by ich nie widzieć, dzięki czemu bawiłem się o wiele lepiej. Kolejnym bardzo mocnym punktem jest aktorstwo. Kapitana Franklina zagrał niezawodny Ciarán Hinds, którego znacie jako Cezara z "Rzymu" oraz Króla-Za-Murem z "Gry o Tron". I choć wydawałoby się, że to on jest głównym bohaterem, to nic bardziej mylnego. To tak naprawdę opowieść o dowódcy Terroru (Franklin dowodził Erebusem), czyli kapitanie Crozierze - stąpającym twardo po ziemi, cynicznym Irlandczyku ze zbyt wielką skłonnością do butelki. Zagrał go Jared Harris, który dopiero w ostatnich latach dorobił się zasłużonej rozpoznawalności. Crozier jest fantastycznym protagonistą, którego od samego początku kochamy za szczerość i wrodzony rozsądek - coś, czego brakuje pozostałym oficerom, opętanym wizją niezwyciężonego brytyjskiego imperium. Przyznaję, że oglądanie jego przygód stanowiło prawdziwą przyjemność.

Niestety mimo tych wielkich zalet mam do "The Terror" parę zastrzeżeń. O ile początek serialu jest rewelacyjny, to problem pojawia się gdy nasi bohaterowie postanawiają wyruszyć w pieszą odyseję na południe. Z jakichś powodów zabiło to klimat opowieści. Akcja stała się chaotyczna, zbyt skrótowa i za mało porywająca. Odnoszę wrażenie, że dziesięć odcinków okazało się jednak niewystarczające, by dobrze oddać ducha wyczerpującej wędrówki. Co najgorsze, finalne czyny niektórych postaci i ich wielki heroizm ostatecznie nie miały żadnego wpływu na przebieg opowieści. Tak samo główny czarny charakter okazał się zbyt mało porywający w swym szaleństwie, by zapisać się czymś wyjątkowym w historii telewizji. Niestety na sam koniec serialu zamiast katharsis odczułem jedynie lekkie znużenie. Nie zatarło ono wprawdzie fantastycznych odczuć po seansie pierwszych odcinków, ale pozostawiło spory niedosyt.

Cieszę się, że historia wyprawy Franklina została nareszcie zekranizowana (nawet w fantastycznej formie z potworem w tle). Świat powinien pamiętać o tej ostatniej wielkiej wyprawie w dziejach ludzkości, która miała wypełnić wszystkie białe plamy na mapie. A co tak naprawdę stało się z załogami Terroru i Erebusa? To już pozostawię waszej wyobraźni.

Wniosek: Na początku rewelacyjne, potem nieco traci tempo.


"Stargate" ("Gwiezdne Wrota")

"Stargate" ("Gwiezdne Wrota")

O czym to jest: Młody archeolog odkrywa antyczny portal prowadzący na inną planetę.

gwiezdne wrota film 1994 recenzja kurt russell

Recenzja filmu:

Zdecydowanie za długo nie oglądałem "Gwiezdnych Wrót"! Ten film (oraz jego fantastyczna kontynuacja, czyli serial "Stargate SG-1") to jedna z tych produkcji, która się nie starzeje ani nie nudzi. Można ją oglądać raz, drugi, dziesiąty i nadal bawić się jak prosię! Uniwersum "Stargate" to jedna z wielkich opowieści science fiction, na których się wychowałem. I co ciekawe - mówię to z całą odpowiedzialnością - posiada spośród nich największego ducha przygody!

Dla tych, co nie znają "Gwiezdnych Wrót", krótki opis fabuły: młody archeolog zostaje zatrudniony przez amerykańskie wojsko do rozszyfrowania zagadki starożytnego portalu, prowadzącego na inną planetę przypominającą starożytny Egipt. Nasz bohater (w towarzystwie grupy dzielnych komandosów) wyrusza do odległego świata, gdzie rządzi okrutny kosmita - egipski bóg Ra. I tak zaczyna się wielka przygoda! Jest tu wszystko, czego potrzebuje kultowe kino rozrywkowe: sympatyczni protagoniści, złowieszczy czarny charakter, szczypta mistycyzmu, inteligentny humor, uroczy romans, akcja, tempo, strzelaniny i bomba atomowa! Mogę się założyć, że uniwersum "Stargate" zainspirowało cały legion młodych ludzi, by zaczął studiować egiptologię. Sam znam przynajmniej jedną taką osobę - niestety powiedziała mi, że wszystko co ten film mówi na temat starożytnego Egiptu to piramidalna (żarcik taki) bzdura. Ale cóż z tego! To przecież nie film dokumentalny, tylko historia o ratowaniu świata, a nawet i dwóch. 

Poza tym "Gwiezdne Wrota" mają coś, o czym współczesne kino często zapomina - fantastyczną scenografię! Większość dekoracji jest prawdziwa, a pustynne lokacje i doskonale dobrani statyści tworzą wrażenie realnej historii. No i te efekty specjalne, które nawet dzisiaj wyglądają rewelacyjnie! Nie zapominajmy też o świetnych rolach Kurta Russella i Jamesa Spadera, które są jakością samą w sobie (i tylko pożałować, że obydwaj aktorzy nie powtórzyli swoich kreacji w serialu).

"Gwiezdne Wrota" nie mają słabych punktów. To jest film kultowy. Obowiązkowy do obejrzenia!

Wniosek: Doskonałe przygodowe science fiction, które rozbudziło wyobraźnię całego pokolenia!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Stargate"! >>>


"Legion" [2017]

"Legion" [2017]

O czym to jest: Chory psychicznie człowiek odkrywa, że wcale nie jest chory, tylko dysponuje supermocami.

legion serial 2017 recenzja x-men plakat

Recenzja serialu:

Zapewne tym wpisem narażę się wielu fanom serialu "Legion", ale cóż poradzę, że nie jestem do końca przekonany. Oczywiście przyznaję, że jest to produkcja awangardowa, nakręcona w brawurowo psychodeliczny sposób. Lubię takie klimaty i teoretycznie powinienem być zachwycony. Ale jednak jest tu coś, co nie do końca przykuwa mnie do ekranu. Podejrzewam, że widziałem już za dużo psychodeli i mam zdecydowanie wyższy próg zapotrzebowania. Choć nie wątpię, że dla osób mniej zaznajomionych z taką formą, "Legion" może być prawdziwym objawieniem.

To drugi po "The Gifted" współczesny serial oparty na kinowym uniwersum "X-Menów". Jednak w odróżnieniu od wspomnianego tytułu, "Legion" pozostaje poza głównym kanonem - wprawdzie czerpie z niego wątki i inspiracje, ale przedstawia nieco inną wersję świata (coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości, gdzie wprawdzie istnieją mutanci i supermoce, ale kinowe przygody "X-Menów" nigdy nie miały miejsca). Zresztą główny bohater serialu - David Haller - jest biologicznym synem Profesora X (który, być może, jeszcze pojawi się w tej produkcji). Zatem fani filmowych "X-Menów", superbohaterów oraz komiksowego oryginału powinni być zadowoleni - ten klimat zdecydowanie udało się zachować.

"Legion" posiada sporo zalet - prócz fabularnych inspiracji i awangardowej formy, są to na pewno psychodeliczne zdjęcia, niezłe efekty specjalne oraz gra aktorska. Tutaj palmę pierwszeństwa oddaję Danowi Stevensowi w głównej roli. To naprawdę niezły aktor o świetnym głosie (zagrał Bestię w fabularnej wersji "Pięknej i Bestii"), który przypomina mi trochę młodego Edwarda Nortona. Ponadto twórcą "Legionu" jest Noah Hawley, bardzo utalentowany producent i twórca serialowego "Fargo" oraz pierwszych sezonów "Bones" (tych dobrych, zanim serial zszedł na psy). 

Podsumowując wszystko co powyższe, uważam "Legion" za dobry serial. Jest w nim tajemnica i psychologiczna zagadka do rozwiązania, tajne agencje, spiski, ruch oporu, a do tego szczypta akcji i supermocy. Tyle że to nie dla mnie - po prostu szkoda mi czasu. Ja odpadam, ale proponuję każdemu, by przekonał się sam. Może będziecie bardziej zadowoleni.

Wniosek: Ciekawe w formie, ale dla mnie zbyt mało oryginalne.


"Battlestar Galactica: Blood & Chrome" ("Battlestar Galactica: Krew i Chrom")

"Battlestar Galactica: Blood & Chrome" ("Battlestar Galactica: Krew i Chrom")

O czym to jest: Ludzkość walczy z robotami w kosmosie.

battlestar galactica krew i chrom plakat recenzja serialu adama

Recenzja serialu:

Mam ostatnio chyba niedosyt dobrego science fiction. Dlatego postanowiłem przypomnieć sobie "Battlestar Galactica: Blood & Chrome", czyli kolejną próbę kontynuacji kultowego serialu "Battlestar Galactica" z 2003 roku. Pierwszym był totalny niewypał w postaci "Caprici", czyli niezrozumiałe dla mnie przekształcenie pierwszorzędnej space opery w quasi-gangsterski thriller psychologiczny w stylistyce noir (?). W przypadku "Blood & Chrome" postanowiono sięgnąć po sprawdzony schemat - ludzkość walczącą z maszynami. Niestety pewne rzeczy udają się tylko raz.

"Battlestar" z 2003 roku zawierał w sobie miks dwu elementów - doskonałej akcji oraz głębokiej filozofii zahaczającej miejscami o metafizykę. Gdy usunęliśmy akcję, powstała "Caprica". Gdy usunęliśmy filozofię, powstał "Blood & Chrome". Coś, co w założeniu miało zostać pełnokrwistym serialem skończyło się na dziesięciu webisodach, połączonych później w półtoragodzinny film na Blu-ray. Głównym bohaterem - jak w oryginalnym serialu - ponownie został Bill Adama. Tym razem poznajemy go jako nieopierzonego żółtodzioba prosto ze szkoły pilotów myśliwskich, który dostaje przydział na swój pierwszy okręt - tytułową Galacticę. Przyznaję, że realia pierwszej wojny cylońskiej i widok Galactici w pełni chwały był tym, na co czekałem. Co istotne, mieliśmy już zajawki tej stylistyki we flashbackach z telewizyjnego filmu "Razor", gdzie poznaliśmy świetnego Adamę-weterana (i trochę żałuję, że w "Blood & Chrome" do tytułowej roli nie zatrudniono tego samego aktora). Teoretycznie fani dostali co chcieli - mnóstwo akcji, tony epy, heroizm na skalę galaktyczną, wizualną zgodność ze stylistyką oryginału i całkiem przyzwoitych aktorów. A jednak mimo to przez cały seans miałem wrażenie, że oglądam średnio udaną podróbkę.

Przyznaję, że uwielbiam w tym serialu parę elementów, zwłaszcza duet Husker-Coker, a także finalną bitwę krążownika Osiris. Niestety równie wiele rzeczy mnie drażni: miejscami słabe efekty specjalne, zatrudnienie do nowych ról wielu aktorów znanych z oryginalnego serialu (bardzo tego nie lubię!), a także zbędny wątek romantyczny i udziwnione pomysły (lodowe cylońskie węgorze...). Co najgorsze, "Blood & Chrome" wydaje się być zwyczajnie... nudne. Teoretycznie misja naszych bohaterów ma za zadanie odwrócić losy wojny, ale widz w ogóle tego nie czuje. Mało tego - na sam koniec odnosimy wrażenie że to co zrobili, nijak nie wpłynęło na rzeczywistość. A jeszcze finalne utworzenie "grupy pilotów do zadań specjalnych" jest już tak ograną kliszą, że ręce opadają. Producenci naprawdę mogli się postarać o większą kreatywność.

Bardzo żałuję skasowania "Blood & Chrome", bo mógłby (i powinien!) być o wiele lepszym serialem i dać fanom wiele fantastycznych odcinków w realiach wspaniałego kosmicznego uniwersum. A tymczasem pogrzebał świat "Battlestara" na dobre. Oczywiście aż do kolejnego rebootu.

Wniosek: Bardzo efektowne, ale niestety kiepskie.


<<< Sprawdź kolejność serii "Battlestar Galactica"! >>>


"Dante's Peak" ("Góra Dantego")

"Dante's Peak" ("Góra Dantego")

O czym to jest: W małym miasteczku w USA wybucha wulkan.

góra dantego plakat recenzja filmu pierce brosnan linda hamilton

Recenzja filmu:

Nie myślałem, że jeszcze kiedyś obejrzę ten film. To jeden z tych, które bardzo chciałem mieć na kasecie wideo gdy byłem dzieciakiem, ale nigdy nie udało mi się go zdobyć. Ale nie szkodzi, bo za to miałem "Wulkan" z Tommy Lee Jonesem, więc wychodzi prawie na to samo. Wspominałem wielokrotnie o hollywoodzkiej modzie kręcenia dwóch filmów naraz na ten sam temat. Tak też się stało w roku 1997, gdy jednocześnie do kina wszedł wspomniany "Wulkan" (gdzie erupcja niszczy spory kawałek Los Angeles), jak i "Góra Dantego", gdzie ten los spotyka małe amerykańskie miasteczko.

Jeśli spodziewacie się, że "Góra Dantego" powtarza wszystkie klisze z filmów klasy "samotny heros ratuje niewinną amerykańską rodzinę w idyllicznym miasteczku", to macie rację. Tak właśnie w latach 90. kręcono przygodowe kino akcji. Oczywiście tylko nasz bohater przeczuwał katastrofę, a nikt inny mu nie wierzył (łącznie z kolegami z pracy). A gdy doszło do nieuniknionego, tylko on był w stanie uratować mnóstwo ludzi, w tym wzorcową rodzinę w składzie: samotna matka, dwójka rezolutnych dzieci (oczywiście chłopiec i dziewczynka) oraz bohaterska babcia (i pies!). Na szczęście "Górę Dantego" mimo upływu lat ogląda się w miarę przyzwoicie. Na plus oceniam obsadę (Pierce Brosnan zawsze się nienagannie prezentuje, jak na Bonda przystało), w tym kultową Lindę Hamilton, która wówczas jeszcze wyglądała jak człowiek. Efekty specjalne też są niczego sobie, a scena ucieczki terenówką przez chmurą wulkanicznego pyłu przeszła do historii kina. Zresztą umówmy się, że erupcja wulkanu zawsze wygląda świetnie! 

"Góra Dantego" nie wniesie nic odkrywczego do waszego życia, ale zapewni za to dwie godziny przyjemnej, prostej i przyjaznej rodzinie rozrywki. Czy właśnie nie po to oglądamy filmy? 

Wniosek: W sam raz na prostą, familijną rozrywkę.


"Ready Player One" ("Player One")

"Ready Player One" ("Player One")

O czym to jest: Ludzie walczą o kontrolę nad wirtualną rzeczywistością w postaci gry.

player one film recenzja plakat steven spielberg

Recenzja filmu:

Nie da się ukryć, że trwa obecnie moda na sentyment do lat 80. i 90. Trudno się dziwić - pokolenie ówczesnych dzieciaków (do którego sam się zaliczam jako dumny rocznik 1985), właśnie dorosło i co bardziej utalentowani z nas mają moce i możliwości, by wrócić do czasów beztroskiej młodości. Efektem tego są takie produkcje jak serial "Stranger Things" czy też najważniejsza rzecz, jaką wszystkie nerdy i geeki widziały od czasów "The Big Bang Theory" - kinowy hit "Ready Player One".

Mimo że w swoich recenzjach zawsze staram się zachować obiektywizm, tym razem nie mogę. To zbyt ważny film dla osób takich jak ja. Dzieciaków, którym ucieczka w świat fantazji - pod postacią gier, filmów czy książek - miała zapewnić odskocznię i oazę przed smutnym, szarym życiem, często pełnym problemów i skomplikowanych dylematów. Zawsze uważałem, że bogata wyobraźnia jest oznaką inteligencji. Dalej tak sądzę, mimo że "Ready Player One" pokazał mi, iż zbyt głębokie nurkowanie w fikcji również bywa niebezpieczne (choć może przynieść wspaniałe rezultaty). Dlatego tym razem dostanie ode mnie najwyższą możliwą notę. Nie ze względu na jego artystyczną wartość (bo mam do niej parę zastrzeżeń), ale za przekaz i manifest dla mojego pokolenia - moich przyjaciół z konwentów fantastyki, grup cosplayowych, internetowych for i geekowskich stron wszelkiej maści. A także dla mojej wspaniałej, pięknej żony, którą poznałem na spotkaniach wrocławskich fanów "Star Wars"!

Tego filmu nie mógł stworzyć lepszy reżyser niż Steven Spielberg. To chyba drugi po Hitchcocku najsłynniejszy reżyser w historii kina. I nic dziwnego - sam nakręcił lub wyprodukował większość największych hitów kina lat 80. Któż jak nie on powinien otrzymać zaszczyt przywołania swojej dawnej twórczości w "Ready Player One"? Mówiąc szczerze zdumiałem się, że ponad 70-letni Spielberg porzucił na moment kręcenie monumentalnych (i niestety też zachowawczych) filmów-pomników amerykańskiej historii jak "The Post" czy "Lincoln", i postanowił się zamiast tego nieźle pobawić. Jak miło się czasem zaskoczyć! Dziękuję, panie Spielberg!

"Ready Player One" to wizja dystopijnego świata przyszłości, w którym... nerdy przejęły władzę. W smutnej rzeczywistości umęczonej planety roku 2045, ludzkość nie ma żadnych perspektyw. Jedyną ucieczką jest OASIS, globalna gra typu MMORPG, będąca jednocześnie wirtualną rzeczywistością. Kluczem do sukcesu nie jest jednak oryginalność OASIS, tylko jej postmodernistyczna wtórność. To miejsce, w którym wszystkie dzieła popkultury - filmy, gry, książki, komiksy etc. od lat 70. do czasów współczesnych - zlewają się w jedno miejsce. Tutaj King Kong może walczyć z japońskim mechem, Serenity ścigać się z Sokołem Millennium, a Merlin toczyć pojedynek z Gandalfem. Każdy może być kim chce i przeżywać przygody, jakie mu się zamarzą. Gdy pewnego dnia umiera twórca OASIS, zostawia po sobie ostatnie zadanie - ktokolwiek rozwiąże trzy zagadki, ten zyska kontrolę nad wirtualnym światem. Do boju rusza grupa dzieciaków, mająca przeciwko sobie chciwą korporację, pragnącą zmienić OASIS w kombajn do zarabiania pieniędzy i wyzysku. Brzmi schematycznie? Oczywiście, że tak! Tak schematycznie, jak wszystkie fabuły najlepszych dzieł ze złotej ery kinowej i komputerowej przygody!

Bez wątpienia "Ready Player One" to głos pokolenia nałogowych graczy w "World of Warcraft", "Final Fantasy" i inne MMORPG. Ale nie tylko. Każdy kto kocha fantastykę (nieważne w jakiej formie) odnajdzie w tym filmie część własnego życia. Dawno żadna produkcja tak mocno do mnie nie przemówiła. Dzieło Spielberga (oparte na książce z 2011 roku autorstwa Ernesta Cline'a - rocznik 1972) postawiło wnętrze mojej głowy w świetle jupiterów. Poczułem się, jakby ktoś wszedł z butami w moją najświętszą strefę prywatności, ale jestem za to wdzięczny. Przyznaję, że często zbyt mocno zanurzałem się w fantastycznym świecie wyobraźni, tracąc kontakt z rzeczywistością - czego dowodem jest chociażby powstanie tego bloga! A jak powiedział jeden z bohaterów filmu, rzeczywistość zawsze przebije fantazję - właśnie dlatego, że jest... rzeczywista.

Technicznie "Ready Player One" można było zrobić nieco lepiej, zwłaszcza w sferze efektów specjalnych - dodam, że większość filmu to animacja rodem z gier komputerowych, ale niestety nie tak mocno dopracowana. Ponadto nie przekonał mnie do siebie główny aktor, czyli popularny ostatnio Tye Sheridan (wygląda jak młodszy i głupszy brat Milesa Tellera). Na szczęście obsadę podciągnęli w górę wielcy artyści klasy Marka Rylance'a czy Bena Mendelsohna. Ale siłą - prawdziwą siłą "Ready Player One" - są nawiązania. Setki (dosłownie setki!) zapożyczeń, smaczków, cameo i inspiracji do wszystkich owoców popkultury, które przypomną wam dzieciństwo. Nie będę się nawet starał ich wymieniać, bo to nie ma sensu. To trzeba zobaczyć samemu.

"Ready Player One" to film kultowy od dnia premiery. Niepokojąca trafna analiza rzeczywistości oraz możliwych, niebezpiecznych kierunków rozwoju cywilizacji (jak np. cyberniewolnictwo). A także klucz do głowy współczesnego Pokolenia Y i Millenialsów. Nieprędko się zdezaktualizuje.

P.S. I mała podpowiedź - zanim obejrzycie "Ready Player One", koniecznie sięgnijcie po "Lśnienie" w reżyserii Stanleya Kubricka. Podziękujecie mi później.

Wniosek: Pozycja obowiązkowa dla wszystkich geeków. Do bólu szczere spojrzenie w lustro.


"Last Days in the Desert" ("Ostatnie Dni na Pustyni")

"Last Days in the Desert" ("Ostatnie Dni na Pustyni")

O czym to jest: Przygody Jezusa podczas wędrówki po pustyni.

ostatnie dni na pustyni film recenzja plakat ewan mcgregor

Recenzja filmu:

Dziś Wielkanoc, przydałoby się więc obejrzeć jakiś film "w klimacie". Nie jestem wprawdzie osobą specjalnie wierzącą ani religijną, ale Biblia i Ewangelie fascynują mnie jako zbiór niesamowitych historii, bohaterów i zdarzeń, które wręcz proszą o przeniesienie na ekran. Wśród nich, rzecz jasna, wyróżnia się historia Jezusa. "Last Days in the Desert" stanowi próbę świeżego podejścia do tematu i opisania 40-dniowej wędrówki Mejsasza po pustyni, w trakcie której był wystawiony na próby i pokusy ze strony Szatana.

Do grona filmowych Jezusów dołączył Ewan McGregor. Bardzo go lubię jako aktora, ale mówiąc szczerze nie do końca pasował mi w tej roli. Może to te jego niebieskie oczy... Niemniej przyznaję, że jego interpretacja Jezusa była czymś świeżym. Jego bohater nie jest Mesjaszem zdecydowanym, nieustraszonym i święcie przekonanym co do swojej misji. Jest raczej zagubionym, nieśmiałym i przestraszonym wędrowcem, niepewnym samego siebie i swojej roli w świecie. Taki Jezus napotyka na swojej drodze mieszkającą na pustyni rodzinę - surowego Ojca (w tej roli fantastyczny jak zawsze Ciarán Hinds), poddanego woli ojca nastoletniego Syna, a także umierającą na raka (?) Matkę. Każda z tych postaci jest oczywiście alegorią, może nawet zbyt czytelną nawet dla średnio wprawionego widza. Nie jestem do końca przekonany co do tego pomysłu - chyba jednak wolałbym, by Jezus podczas swojej wędrówki miał za towarzysza jedynie Szatana.

A właśnie, Szatan - jak to w wielu filmach o tematyce religijnej bywa, jest on najmocniejszą stroną filmu. Zagrał go również McGregor, udowadniając w ten sposób że jest specjalistą od podwójnych kreacji na ekranie (starczy wspomnieć "The Island" czy trzeci sezon "Fargo"). Jego Lucyfer nie jest jednak diaboliczny, złośliwy i okrutny niczym Al Pacino w "Adwokacie Diabła". Jest raczej zgorzkniałym, smutnym i rozgoryczonym stworzeniem, obrażonym na Boga za - jak to określił - jego ignorancję wobec świata i owoców Kreacji. To dosyć ciekawa wizja, bo jak do tej pory Szatan stanowił zawsze synonim zła. Tym razem widz nawet mu współczuje.

Powyższe elementy zapowiadają całkiem niezłe kino, nieprawdaż? Niestety "Last Days in the Desert" w moim odczuciu nie do końca podołał zadaniu stworzenia dobrego klimatu, który czaruje widza od pierwszej do ostatniej minuty. Widzę w tej produkcji sporo podobieństw do "Ostatniego Kuszenia Chrystusa", drugiego w kolejności mojego ulubionego filmu. Jednak tym razem twórcom udało się mnie znudzić, zamiast skłonić do jakiejś głębszej refleksji. Sam nie wiem czego mi zabrakło, ale jeśli miałbym zgadywać, stawiałbym na za małą dawkę filozofii w dialogach. Były nieco zbyt przyziemne i proste jak na mój gust. A już totalnym gwoździem do trumny okazała się ostatnia scena, nawiązująca do czasów współczesnych. To zabieg niczym w tragicznym "Quo Vadis" Kawalerowicza, godny amatorskich filmów kręconych przez licealistów. Nie lubię czegoś takiego.

"Last Days in the Desert" to nie jest zły film. Ma sporo plusów, jednak taka obsada i taki pomysł zasługiwali na nieco lepszą realizację. Ale jak na Wielkanoc nadaje się w sam raz.

Wniosek: Artystyczne kino, ale niestety nudne.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger