"Bohemian Rhapsody"
O czym to jest: Biografia legendarnego Freddie'ego Mercury'ego i zespołu Queen.
Wniosek: Dobry film, ale zbyt świętoszkowaty jak na taką tematykę.
Recenzja filmu:
Na „Bohemian Rhapsody” czekałem z wypiekami na twarzy. Po pierwsze dlatego, że uwielbiam muzykę Queen, a Freddiego Mercury'ego uważam za niekwestionowanego króla rock&rolla. Po drugie dlatego, że trailer zapowiadał coś rewelacyjnego. A po trzecie dlatego, że do głównej roli zatrudniono Ramiego Maleka, którego obserwuję z dużym zainteresowaniem już od czasu „Pacyfiku”.
Nie sposób odmówić „Bohemian Rhapsody” technicznej doskonałości – co zresztą potwierdzają przyznane wczoraj Oscary za montaż, dźwięk oraz montaż dźwięku. I przyznaję, pod tym względem oglądało się to naprawdę dobrze. Dotyczy to zwłaszcza kulminacyjnej sceny przedstawiającej występ na Live Aid w 1985 roku. Jeśli porównacie tą sekwencję z oryginalnym nagraniem koncertu to zauważycie piorunujące podobieństwo dosłownie w każdym aspekcie! Scenografowie i charakteryzatorzy odwalili kawał dobrej roboty. Z pełną odpowiedzialnością powiem, że chyba nie da się wierniej odtworzyć na ekranie wydarzenia historycznego niż miało to miejsce w „Bohemian Rhapsody”. Doszło nawet do tego, że w niektórych ujęciach myliłem się, czy patrzę na oryginalnego basistę Queen Johna Deacona, czy też grającego go aktora Joe'go Mazello. Potęga!
I tu dochodzimy do drugiej ogromnej zalety filmu – obsady. Rami Malek był murowanym kandydatem do statuetki Oscara, którą zresztą wczoraj otrzymał (z wrażenia spadając przy tym ze sceny – na szczęście bez obrażeń). Rami zrobił dokładnie to, czego wymaga zawód aktora, czyli perfekcyjnie zagrał postać historyczną. I choć fizycznie dość mocno różni się od Freddiego, to dzięki odpowiedniej charakteryzacji na pewno się kojarzył i z powodzeniem mógłby startować w konkursie sobowtórów. Wprawdzie nie emanował aż taką charyzmą sceniczną, ale umówmy się, że to trudne dorównać samemu królowi! Niemniej odrobił zadanie domowe, bo jego gesty, mimika czy ton głosu idealnie wchodziły w nutę Mercury'ego. Zatem Oscar zasłużony? Zdecydowanie!
Niestety nie mogę wystawić „Bohemian Rhapsody” maksymalnej oceny z jednego powodu, a jest nim zbytnie ugrzecznienie historii Queen. Panie i panowie, zespół rockowy to nie szkółka niedzielna! Twórcy filmu każą nam uwierzyć, że muzycy Queen byli dla siebie zawsze mili i uprzejmi, a fochy i dziwactwa Freddiego znosili z pobłażliwym uśmiechem na ustach. Gdzie awantury, fochy, hektolitry alkoholu (ograniczonego w filmie do kieliszków szampana) i tony wciągniętej kokainy? Gdzie dziwki, karły, odgryzanie głów żywym kurczakom i sadomasochistyczne orgie? „Bohemian Rhapsody” to nie biografia, tylko hagiografia, a tego znieść nie mogę. Wprawdzie szczerze ukazano homoseksualną orientację Mercury'ego (która była bardzo ważnym aspektem jego osobowości), ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Obwiniam za to jedną osobę, a jest nią gitarzysta Queen Brian May, pełniący w filmie rolę producenta i konsultanta (zauważcie zresztą, że postać May'a w tym filmie wychodzi na niemal świętego). To on zdecydował, że „Bohemian Rhapsody” ma być grzeczną i poprawną politycznie historią Queen, a nie kontrowersyjną i obrazoburczą ekranizacją życia Mercury'ego (z tego też powodu z głównej roli zrezygnował Sacha Baron Cohen). I jasne, miał do tego prawo, ale my jako widzowie możemy czuć się nieco oszukani. Nie na taki film liczyliśmy!
Kto wie, może gdyby w połowie zdjęć ze stołka reżysera nie wywalono Bryana Singera (formalnie z powodów rodzinnych, później na jaw wyszły oskarżenia o złą atmosferę na planie i molestowanie seksualne), film ostatecznie wyglądałby lepiej? A może gorzej? Nie sposób tego stwierdzić, ale jedno wiem na pewno – „Bohemian Rhapsody”, choć jest naprawdę dobrym filmem, jest złą biografią. Liczę, że za jakiś czas, gdy Brian May nie będzie miał już nic do powiedzenia, ktoś raz jeszcze podejmie ten temat. Bo jest o czym opowiadać!
Wniosek: Dobry film, ale zbyt świętoszkowaty jak na taką tematykę.