"A Star Is Born" ("Narodziny Gwiazdy")
O czym to jest: Zwykła dziewczyna poznaje rockmana i zaczyna karierę muzyczną.
Wniosek: Zaśpiewane ładnie, ale zdecydowanie za długie!
Recenzja filmu:
Niektóre historie się nie starzeją. W przypadku filmów częściej zdarza się to w sytuacjach, gdy są oparte na pierwotnym materiale źródłowym – książce, micie czy legendzie (dość wspomnieć niezliczone ekranizacje przygód Robin Hooda czy Tarzana). Jednak znacznie rzadziej mamy do czynienia z sytuacją, gdy dawno temu nakręcono oryginalny film, a potem go powtórzono. I to aż cztery razy!
Pierwsze „A Star is Born” pojawiło się w kinach w 1937 roku. Kolejne wersje zawitały na ekrany w latach 1954 (tą powszechnie uważa się za najlepszą), 1976, no i w końcu 2018. Niesamowitym jest, że każde kolejne pokolenie uznaje tą historię za nadal atrakcyjną i tak samo wzrusza się i płacze razem z głównymi bohaterami. Podejrzewam, że chodzi o nośność tej opowieści, która nieco przypomina bajkę o Kopciuszku. Oto zwykła dziewczyna, marząca o karierze w wielkim świecie, spotyka na swojej drodze przystojnego muzyka z problemami. On wyprowadza ją na szerokie wody, gdzie może rozwinąć skrzydła i zachwycić świat swoim talentem. Dochodzi do tego, że w pewnym momencie to ona staje się prawdziwą gwiazdą, a on pogrąża w odmętach własnych demonów i słabości. Mamy zatem do czynienia z klasycznym filmem romantycznym w konwencji baśni, tyle tylko że Książę z Bajki w tym wypadku nie stroni od butelki i radosnych tabletek.
Najnowsze "A Star Is Born" ma kilka ogromnych zalet. Pierwszą z nich jest aktorstwo. Po raz pierwszy mogliśmy podziwiać światowej sławy piosenkarkę Lady Gagę w pełnokrwistym filmie pełnometrażowym. I co się okazało - dziewczyna nie dość że jest naprawdę dobrą aktorką, to jeszcze wygląda bardzo fajnie bez tony makijażu oraz dziwnych stylizacji, z jakich słynie na koncertach (tu ważna uwaga: przez "fajnie" rozumiem "zwyczajnie", bo Lady Gaga - a właściwie Stefani Germanotta - wygląda jak zwykła dziewczyna z sąsiedztwa, jakich setki widujecie na ulicy). Na wzmiankę zasłużył Bradley Cooper, jak zawsze solidny, choć nie przesadzałbym też z zachwytem nad jego kreacją (spocona brodata facjata i błękitne oczy smutnego psa niestety mnie nie kręcą). A na sam koniec należy wspomnieć o fantastycznej roli Sama Elliotta, którego nigdy nie dość na ekranie (w moim odczuciu ten aktor urodził się już stary i z wąsem, czego dowodem niech będzie fakt, że nie zmienia się od co najmniej trzydziestu lat!).
Drugim niezwykle ważnym elementem filmu jest muzyka, bo to o nią przecież głównie chodzi. Może i "A Star Is Born" to nie musical (choć oryginalna produkcja nim była), ale ma tak samo dużo numerów wokalnych, zaczynając od wartego Oscara utworu "Shallow", który - to przyznaję - wchodzi do głowy i nie chce jej opuścić. Miłośnicy dobrego grania znajdą tu całe spektrum fajnych kawałków, od country, po rockowe solówki na gitarze, przez hity pop a'la Lady Gaga, aż po łzawe ballady o miłości i francuski utwór rodem z przedwojennego kabaretu! I tu zaręczam, że zarówno Lady Gaga jak i Bradley Cooper pod tym względem na pewno was nie rozczarują.
Moje jedyne, choć spore zastrzeżenie do "A Star Is Born", to schematyczność fabuły. I to naprawdę poważna, bo po obejrzeniu pierwszej pół godziny było już jasne o co w tym chodzi, i jak się to wszystko zakończy. Tylko muzyka powodowała, że człowiek miał ochotę siedzieć dodatkowe półtorej godziny przed ekranem. Gdyby nie to, byłoby bardzo słabo! "A Star Is Born" nie zaskoczyło mnie w żaden sposób, oferując widzowi dokładnie to, czego się spodziewa - wzruszającą, prostą opowieść o miłości w cieniu wielkiego talentu. Można obejrzeć, zwłaszcza jeśli lubicie takie kino.
Wniosek: Zaśpiewane ładnie, ale zdecydowanie za długie!