"Once Upon a Time... in Hollywood" ("Pewnego Razu... w Hollywood")
O czym to jest: Podupadły aktor i jego dubler w realiach Hollywood roku 1969.
Wniosek: Bardzo dobre kino z unikalnym klimatem epoki.
Recenzja filmu:
Quentin Tarantino nie przestaje mnie zadziwiać. Opinie o jego stylu są skrajne; jedni uważają go za geniusza i mistrza zabawy konwencją, inni zaś za wydmuszkę, człowieka który kręci najzwyklejsze kino klasy B udając, że jest sztuką wysoką. Ja się zaliczam do pierwszej kategorii. Od czasów „Pulp Fiction” czuję, że w jego filmach jest coś więcej niż morze krwi i przemocy gore. Myślę że Tarantino nie zapomniał, że główną rolą kina jest niesienie rozrywki w niebanalny sposób. I właśnie w tym tkwi jego przepis na sukces.
Przyznam jednak, że podczas seansu „Once Upon a Time in Hollywood” przez większość czasu towarzyszyło mi poczucie zagubienia. Zamiast konkretnej fabuły (choćby nieliniowej) lub zagadki do rozwiązania, Tarantino tym razem postawił na „obrazek z epoki”. Postacie w filmie nigdzie konkretnie nie zmierzają, nie rozwijają się ani nie przechodzą wewnętrznej przemiany. Ot po prostu kartka z kalendarza rzeczywistości Fabryki Snów roku 1969. Aktorzy siedzą, piją i zastanawiają się nad przemijającymi karierami. Nowe gwiazdy wznoszą się i upadają równie szybko. Tu Roman Polański i Sharon Tate pomykają kabrioletem, tam pewien kaskader wdaje się w sparing z Bruce’m Lee, a jeszcze gdzie indziej Rodzina Mansona pogrążona w oparach kwasu dojrzewa do krwawych zbrodni. Teoretycznie film ma głównego bohatera – fikcyjnego aktora Ricka Daltona (w tej roli Leonardo DiCaprio), stworzonego na bazie biografii Steve’a McQueena, Burta Reynoldsa i Pete’a Duela. Jego najlepszym (i chyba jedynym) przyjacielem jest dublel i kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). Ten sympatyczny duet przez cały film krąży po Hollywood, próbując znaleźć swoje miejsce w świecie jupiterów i celebrytów. Z wielką przyjemnością oglądałem ich na ekranie, po części dlatego że lubię i doceniam zarówno DiCaprio jak i Pitta, ale również dlatego że stworzyli niebanalne postacie z krwi i kości, z całym wachlarzem głębokich reakcji i emocji. Co ciekawe, porównując ich razem, to Pitt wydaje się być lepszym aktorem! Ale może po prostu miał ciut więcej czasu ekranowego, stąd to wrażenie.
Kulminacyjnym momentem filmu – według zapowiedzi – miało być morderstwo Sharon Tate (w tej roli zjawiskowa Margot Robbie) w domu Romana Polańskiego, dokonane w sierpniu 1969 roku. I potwierdzam, film faktycznie obejmuje ten okres. Ale to, w jaki sposób Tarantino podszedł do tematu, musicie zobaczyć na własne oczy. Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni! Właśnie ten fragment, kończący cały film, stanowi prawdziwą wisienkę na torcie, która potwierdza że Tarantino to prawdziwy geniusz i jeden z bardziej błyskotliwych obserwatorów Hollywood, jacy chodzą po świecie. Chylę czoła!
Na sam koniec mała wzmianka o polskim akcencie – tak, w filmie pojawia się Roman Polański. I tak, gra go polski aktor Rafał Zawierucha. Niestety muszę Was rozczarować, bo postać Polańskiego pojawia się wyłącznie na trzecim planie i nie ma nawet jednej linii dialogowej. Kto wie, może coś więcej było w scenach wyciętych? Miejmy nadzieję, że kiedyś się przekonamy.
Jeśli chcecie obejrzeć prawdziwie wiarygodny obraz Hollywood epoki dzieci-kwiatów i wojny w Wietnamie, nie mogliście lepiej trafić. Pod tym względem „Once Upon a Time in Hollywood” to niemalże film dokumentalny. Oczywiście ze sporą domieszką tarantinowskiej groteski i magii, na jakiej stać prawdziwe kino!
Wniosek: Bardzo dobre kino z unikalnym klimatem epoki.