"Fantastic Beasts: The Crimes of Grindewald" ("Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindewalda")
O czym to jest: Dobrzy czarodzieje ścigają złego czarnoksiężnika.
Wniosek: Poprawne kino, ale nic ponadto. Ot kolejny odcinek większej całości.
Recenzja filmu:
Jakoś tak się stało, że ominąłem do tej pory recenzję najnowszej części serii przygód brytyjskich czarodziejów, czyli sequela „Fantastycznych Zwierząt”. Obawiam się jednak, że jej brak w zestawieniu nie robi większej różnicy – to bowiem typowa produkcja typu przerywnik, nie mająca sensu zarówno bez poprzedniej, jak i nadchodzącej kolejnej części. Nie przepadam za takimi filmami i traktuję je trochę jak typowy skok na kasę – ale cóż, skoro jest popyt, to jest i podaż.
„Zbrodnie Grindewalda” nie są na szczęście złym filmem. Akcja startuje niedługo po finale „Fantastycznych Zwierząt” i bezpośrednio do niego nawiązuje. Niestety przez ponad dwie godziny mamy do czynienia z rozstawianiem pionków po planszy – tylko i aż. Jestem nieco rozczarowany, że zamiast ciągnąć w miarę unikalny (i amerykański) klimat „Fantastycznych Zwierząt” akcja filmu wróciła do Europy (a konkretnie do Paryża), i zmieniła się w jeden wielki prequel przygód Harry’ego Pottera. Jedyne zaskoczenie jakie czeka widza, to obwieszczenie kto na końcu stanie po stronie „dobra”, a kto „zła”. Ale nie myślcie, że to oznacza jakąś epicką finalną konfrontację, bo na nią poczekacie jeszcze zapewne przez szereg lat (plotki głoszą, że producenci planują aż trzy kolejne filmy).
Oczywiście miło było zobaczyć znowu Hogwart, zapoznać się z genezą starych postaci (ot chociażby Dumbledore’a) i poczuć ten „potterowy” klimat prosto z książek J.K. Rowling. Paryż z okresu międzywojennego robił świetne wrażenie, starali się też aktorzy – Johnny Depp był bardzo wiarygodny jako tytułowy czarny charakter, podobnie Jude Law w roli młodego czarodzieja Dumbledore’a. Jednak naprawdę wolałbym dostać coś oryginalnego niż znanego, ale odgrzewanego. Nie daruję też marginalizacji postaci Newta Scamandera, który był fantastycznym protagonistą, a tutaj został zredukowany do jednej z wielu równorzędnych postaci. I nie pomógł nawet powrót Kowalskiego, niestety mniej zabawnego niż poprzednio.
„Zbrodnie Grindewalda” to film poprawny, ale jednocześnie taki, o którym świat szybko zapomni. Przypomina mi mocno „Księcia Półkrwi” – też już dziś nie pamiętam, o co chodziło w tamtej produkcji prócz tego, że budowała grunt pod finał. Zatem pozostaje nam tylko czekać i sprawdzić, co też twórcy przyniosą nam następnym razem.
Wniosek: Poprawne kino, ale nic ponadto. Ot kolejny odcinek większej całości.