Książki i ich ekranizacje na czasy pandemii (z okazji Światowego Dnia Książki)
Moja mama kiedyś orzekła, że gdybym mogła to przeczytałabym nawet papier toaletowy. I wiecie co? Miała rację, bo czytać uwielbiam WSZYSTKO! Lubię dowiadywać się nowych rzeczy, poznawać świat i opinie innych ludzi. Niektórzy kochają romanse, inni rurki z kremem, a ja po prostu lubię wiedzieć. Dlatego na czytaniu moja mała obsesja się nie kończy. Jednak z okazji Światowego Dnia Książki ograniczę się tylko do literatury oraz filmów rzecz jasna. Film to taka książka tylko, że z ruchomymi obrazkami. A jak ktoś je dużo chipsów w trakcie seansu to i napisy się znajdą.
Książka jest lepsza niż film
Znacie to?
"Książka jest lepsza niż film" to w zasadzie "kopiuj-wklej" wszystkich recenzji, gdy widzowi film nie przypadł do gustu. Nie ważne, że książki w ogóle nie pamięta lub tak naprawdę przeczytał tylko 2 rozdziały, a potem nie miał czasu dokończyć, albo otarł się jedynie przypadkiem o okładkę w drodze po batona przy kasie w Empiku. Film jest do kitu, więc na bank książka była lepsza, to najbezpieczniejsze a priori wszech czasów. Jak wiadomo czytelnictwo w ogóle uznaje się za rozrywkę dla intelektualistów podczas gdy film, no cóż...film może oglądnąć każdy, nawet Wy drodzy czytelnicy, więc nie wymaga specjalnego wysiłku. Ile znacie wyzwań z kategorii "Obejrzę 52 filmy w nadchodzącym roku?" (nie wykluczam, że takie jednorożce gdzieś istnieją, na przykład my mamy wydarzenie na facebooku: "Obejrzę wszystkie zaległe filmy przed premierą "Avatara 2" ), ale zasadniczo przyjęło się, że czytanie książek stanowi powód do dumy, a oglądanie filmów już niekoniecznie.
O gustach się nie dyskutuje (a przynajmniej nie powinno, chociaż internet i tak wie swoje), dlatego nie będę tu rozstrzygać co jest bardziej godnym zajęciem. Zamiast tego przywołam kilka anegdotycznych przypadków na to jak ruchome obrazki z ekranu korespondują z historiami wydrukowanymi na papierze.
Nie tak dawno i wcale nie tak daleko
Na początek przypomnijmy prostą prawdę: nie da się przenieść książki do filmu w stosunku 1:1. Oczywiście można na ten temat polemizować, ale nie ważne ile tygodni i stron z komentarzami będzie trwać taka dyskusja, nieistotne jak wiele połamie się ołówków i ile wyleje łez. Nie da się i już. Kropka. A skoro już mamy to ustalone, dla porządku rzeczy trzeba zapytać: czy da się w takim razie przenieść film na kartki książki? I czy zgodnie z przyjętą zasadą książka będzie lepsza od filmu? Osobiście uważam, że jest to jak najbardziej możliwe.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...
A w zasadzie to nie aż tak dawno, bo 2005 i nie tak daleko, bo w USA powstał film pt."Zemsta Sithów" czyli III epizod "Gwiezdnych wojen", zwieńczenie tzw. trylogii prequeli autorstwa Georga Lucasa. I teraz czas na coming out: to jedna z najmniej lubianych przeze mnie części sagi Star Wars. Widzę ten film jako pasmo rozczarowań i totalnie zmarnowany potencjał na naprawdę dobry film. Kluczowe dla całej sagi przejście Anakina Skywalkera na ciemną stronę mocy wydaje mi się miałkie i totalnie niewiarygodne. Nie odczuwam konfliktu tragicznego bohatera, wcale mu nie współczuję ani nie kibicuję, wzbudza we mnie jedynie lekką irytację. Fatalnie. Na szczęście Matthew Stover napisał adaptację książkową filmu w oparciu o oryginalny scenariusz i chociaż nie jest to literatura klasyczna i raczej nie znajdzie się na liście bestsellerów wszech czasów, to wnosi do historii Anakina Skywalkera utraconego ducha. Dopiero po przeczytaniu książki jestem w stanie uwierzyć w przemianę bohatera i dopowiedzieć sobie to czego zabrakło na ekranie. Nie przesadzę pisząc, iż ta publikacja uratowała dla mnie prequele (chociaż wcale nie uważam jej za wybitnie dobrą książkę).
Najpierw przeczytaj książkę zanim sięgniesz po film
Tylko czy to jest konieczne?
Film to film, książka to książka. Dwie osobne historie, dwie osobne opowieści. Film jest wariacją na temat książki, jej specyficzną interpretacją stworzoną przez reżysera. Jak już ustaliliśmy wcześniej, nie da się wiernie przenieść wydarzeń z książki na ekran. Co więcej, nie powinno się tego robić! Rozwiązania literackie po prostu często nie sprawdzają się jako obrazy. Jest cała masa filmów, która świetnie prezentuje się na ekranie i wcale nie potrzeba podbudowy książkowej żeby zrozumieć historię i ją pokochać. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, iż produkcja, która nie jest atrakcyjna dla widza bez znajomości bazowego materiału literackiego, to po prostu kiepski film. Co grosza, znajomość książki na motywach, której powstał scenariusz, może obrzydzić produkcję filmową (i to taką naprawdę niezłą!). W moim przypadku było tak przy "Władcy Pierścieni".
Jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy najpierw przeczytali dzieło J.R.R. Tolkiena, a dopiero później zobaczyli film. A może należałoby powiedzieć pechowców? Otóż książki podobały mi się BARDZO. Po lekturze miałam jasno określoną wizję tego co autor próbował zaprezentować, dlatego gdy obrazy z mojej głowy zderzyły się z filmowymi chciałam krzyczeć: nie, nie, nie! Oczywiście obejrzałam wszystkie części trylogii, ale czułam w trakcie seansu zawód, lekkie zażenowanie i złość. Totalnie umknęło mi jak rewelacyjnie zrobione są te filmy. Po prostu Peter Jackson rozminął się z moimi wyobrażeniami o Śródziemiu przez co obraziłam się na te produkcje na dobrych kilka lat. W między czasie zdążyłam wrócić do książkowego pierwowzoru, nasycić się nim i nacieszyć, ale równocześnie zaczęłam nieświadomie porównywać wizje ekranową i książkową. Dość szybko przyszła uczciwa, ale i gorzka refleksja: moja wyobraźnia poległa z kretesem przy wizualizacji Rivendell. Wersja Petera Jacksona była nie tylko lepsza, ale totalnie mnie zachwyciła. I to przeklęte Imladris sprawiło, iż w końcu dojrzałam do tego by oglądnąć filmy jeszcze raz, tym razem z otwartą głową. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze kilkanaście razy. Po latach przyznaję ze smutkiem, że nie pamiętam prawie nic z mojej wizji książki. Została tylko ta filmowa (z kilkoma drobnymi wyjątkami, a mianowicie scenami, których Jackson nie nakręcił). Czy książki uważam za lepsze? Nie. Traktuję je jako coś odrębnego od filmu, ale nie rozpatruję w kategorii lepsze/gorsze. I oczywiście aktualnie BARDZO lubię ekranowego "Władcę Pierścieni".
Twoja recenzja filmu nie jest obiektywna, skoro nie czytałeś książki
Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie.
Jeśli ocenia się film to ocenia się film, a nie młodzieńcze lata życia reżysera czy historię opuszczonej fabryki, w której kręcono sceny finałowe. Produkcja filmowa musi obronić się sama. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że aby ocenić film, warto powstrzymać się od poznania wcześniej książki. I tu trzeba rozgraniczyć: czy zależy nam na ocenie produkcji czy wolimy po prostu poznać historię. W tym drugim przypadku oczywiście film nakręcony na podstawie literatury będzie jej interpretacją, uzupełnieniem i prezentacją wydarzeń z innego punktu widzenia. I jest to bardzo cenna perspektywa dla odbiorcy. Sęk w tym, że recenzent filmu wcale takiej perspektywy nie potrzebuje.
I tu dochodzimy do największej tragedii jaka może spotkać zaangażowanego widza o zacięciu czytelniczym. A co jeśli film podobał mi się, a potem sięgnęłam po książkę i również przypadła mi do gustu, ale już nigdy nie będę w stanie spojrzeć na nią okiem niezmąconym wizją reżysera? Twarze bohaterów nigdy nie będą twarzami z mojej wyobraźni, pomieszczenia już zawsze będą umeblowane przez scenografa, a rozmowa w deszczu odbędzie się w pełnym słońcu, bo w trakcie kręcenia tej sceny prognoza pogody zawsze okazywała się nieprawdziwa?
Jednym z takich przypadków jest "Atlas Chmur". Film NAPRAWDĘ mi się podobał i oczywiście znalazł się w naszej kolekcji DVD. Dopiero po seansie sięgnęłam po literacki pierwowzór, który stoi teraz na naszej półce. Jest to jeden z tych przypadków, gdzie żałuję, że nie miałam szansy spojrzeć na historię najpierw przez pryzmat książki. Na szczęście film nie popsuł mi frajdy czytania. Albo jest tak dobrze nakręcony albo z wiekiem nabrałam wprawy w zachowywaniu dystansu.
Czasem bywa też tak, że film i książka są na tyle spójne, że nie odczuwa się dysonansu przy odbiorze każdego z nich. W moim przypadku było tak z "Medicusem". Nie wszystko co widzimy na ekranie jest identyczne jak w książce, ale ogólny klimat sprawia, że totalnie zaciera się granica między nimi. Dzięki temu nie odczuwam żalu ani rozczarowania. A może po prostu nie zachwyciła mnie ta historia wystarczająco mocno? Moim zdaniem książkę przeczytać warto, ale wcale nie trzeba. Recenzję filmu napisał z kolei Karol, który książki nie czytał, więc jego spojrzenie może być nawet bardziej obiektywne od mojego.
Czasem bywa też tak, iż przeniesienie wydarzeń na ekran wypada naprawdę fatalnie. Nie jestem fanem zombie ani tym bardziej znawcą gatunku, dlatego głos oddaję tu Wedge'owi. Tak się składa, że "World War Z" to jedna z jego ulubionych książek. Pewnie dlatego recenzja filmu jest bardzo dosadna, sprawdźcie zresztą sami.
Film lepszy od książki
Niemożliwe?
To ja odpowiem: "Hobbit"
Hejt za raz, dwa, trzy...
Książka, a w zasadzie książeczka, opowiadająca o wyprawie Bilbo Bagginsa i krasnoludów na smoka nigdy mi się nie podobała. PRZENIGDY!
O ile rzeczywiście ostatnia część trylogii "Hobbit" Petera Jacksona, czyli "Bitwa Pięciu Armii" , wydaje się nie do końca udana (Thorin kręcący piruety na zamarzniętej margarynie otwiera mój ranking filmowych traum, o których nie da się niestety zapomnieć, a to dopiero wierzchołek góry lodowej niedociągnięć tej części). Ogólnie rzecz ujmując: historia z krótkiej opowieści zawartej w jednej małe książeczce nabrała na ekranie fajnego rozmachu. Dbałość o detale i szczegóły, kilka momentów do wzruszeń (i kilka nieudanych powodujących zażenowanie) oraz możliwość ponownego wybrania się do Śródziemia to elementy, dla których warto od czasu do czasu odświeżyć sobie te filmy. Paradoksalnie jedyna scena z całej książki, na którą naprawdę czekałam wcale się w filmie nie pojawiła. Krasnoludy wybiegające z Ereboru z Thorinem na czele, zakute w zbroje skąpane w czerwonym blasku zachodzącego słońca. To mogła być przepiękna scena, ale projektanci kostiumów zapomnieli sprawdzić czy aktorzy dadzą radę podnieść w zbrojach ręce do góry i tym samym z całej epickiej sceny opisanej w książce pozostało tylko wybieganie. Zamiast tego dostaliśmy rydwan, kozice i czerwie oraz kilka innych, niepokojących rzeczy...Niemniej trylogia "Hobbit" (chociaż z powodzeniem mogła być dylogią!) jest lepsza od literackiego pierwowzoru! Udowodnijcie, że nie! Ale błagam, najpierw spróbujcie wrócić do książki. Możecie po lekturze dojść do bardzo ciekawych wniosków.
EKRANIZACJE i ekranizacje
Skoro już wyszły czerwie na wierzch, wypadałoby wspomnieć o najbardziej oczekiwanym przeze mnie filmie tego roku czyli "Diunie" Villeneuve'a. Przepiękne zdjęcia z planu niedawno obiegły internet i zdążyły wszystkich zachwycić (mnie na pewno). Publikowaliśmy jest na facebooku o TUTAJ. Kocham "Diunę", uważam, że jest sto historia lepsza niż "Gwiezdne wojny" (co jest słuszne, bo oryginały są zazwyczaj lepsze niż kopie, ale o tym inny razem). Mam nadzieję, że nadchodząca produkcja nie zawiedzie moich oczekiwań tak jak zrobiła to nieudolna próba przeniesienia na ekran "Mrocznej Wieży" Stephena Kinga. I tu zaznaczę, iż nie przepadam za autorem, ale ta konkretna seria akurat przypadła mi do gustu (zwłaszcza początkowe tomy). Jest to zresztą idealna lektura na czas pandemii, długa, opowiadająca o świecie po zmianach i momentami czytelnik nie wie o co właściwie chodzi czyli dokładnie jak w naszej rzeczywistości. Film jako film ocenił Wedge TUTAJ (moim skromnym zdaniem trochę go poniosło z oceną, ale to zapewne za sprawą nieskrywanej miłości do Idrisa Elby). Niestety, jako ekranizacja książki ta produkcja to prawdziwe nieporozumienie (a nie trochę urojone jak w przypadku "Władcy Pierścieni"). "Mroczną Wieżę" trzeba nakręcić od nowa, bo ja bardzo chcę ją zobaczyć na dużym ekranie!
Czytać czy oglądać? Oto jest pytanie.
A może po prostu robić i to i to?
Książki i filmy rządzą się swoimi, odmiennymi prawami. Każdy z nośników ma swoje zalety i wady, prezentuje inny wachlarz możliwości i zabiegów, jakie można użyć przy opowiadaniu historii czy przedstawieniu bohaterów. Do każdego odbiorcy trafia przecież coś innego. Z doświadczenia wiem, że ekranowa wersja historii może okazać się dobra albo zła, a także lepsza lub gorsza w stosunku do literackiego pierwowzoru, jednak nie sposób tego ocenić dopóki samemu się nie sprawdzi. Zatem co jest lepsze, filmy czy książki?
Najlepsza, proszę państwa, jest ciekawie zaprezentowana dobra historia.
Izabela "Taraissu" Rutkowska-Dobosz