"The Falcon and the Winter Soldier"
O czym to jest: Superbohaterowie kłócą się o dziedzictwo Kapitana Ameryki, podczas gdy zdesperowani terroryści próbują uratować świat.
Recenzja serialu:
Ech... No co ja poradzę. "Kapitan Ameryka" bez Kapitana Ameryki po prostu nie wychodzi! A może raczej - bez Chrisa Evansa, bo samych Kapitanów w tym serialu mamy aż kilku. Zachęcony udanym dodatkiem do uniwersum jakim okazała się produkcja "WandaVision" sięgnąłem po kolejny z nowych seriali, który w zwiastunach obiecywał nam coś w rodzaju "buddy movie" rodem z lat 90. (nasuwało mi się skojarzenie z "Zabójczą Bronią"). A tymczasem zamiast czegoś świeżego otrzymałem "Kapitana Amerykę 3,5", tyle że nudnego, przegadanego, pozbawionego polotu i z najbardziej niesympatycznym duetem protagonistów jaki miałem okazję oglądać w ostatnich latach. No naprawdę mogło wyjść lepiej!
Autentycznie nie rozumiem skąd się biorą zachwyty nad tym serialem. Nie przeczę, ma kilka momentów - fajną choreografię walk wręcz (jeśli wytniemy takie bzdury jak przeskakiwanie pomiędzy helikopterami w wingsuitach), europejski klimat (spora część akcji dzieje się w Rydze), a także kultowy już taniec Barona Zemo na dyskotece. Bardzo pasował mi też Kapitan Ropucha vel John Walker, czyli chodzący żywy przykład PTSD z supermocami. Ale cała reszta... Po pierwsze naprawdę nie kumam o co chodziło w fabule - wyciągnąłem z tego tyle, że "terroryści" pod wodzą Enfys Nest z "Solo" tak naprawdę chcieli uratować świat przed głupotą chciwych polityków. A może tak naprawdę chodziło o coś innego? Nie jestem pewien bo autentycznie połowa wątków nie miała sensu, a ciekawe zaczęło się robić dopiero w połowie sezonu gdy postacie skończyły gadać, a zaczęły naparzać po mordach. Dodajmy do tego zerową chemię między protagonistami (serio, to NAPRAWDĘ najgorszy duet ekranowy tego uniwersum, a może i tej dekady kina i telewizji) oraz czerstwą jak tygodniowe pieczywo końcówkę, w której Falcon w świetle kamer urządza politykom mentorską połajankę, po której grzecznie kulą uszy jak uczniaki i robią co pan superbohater każe. Aha.
Sześć odcinków "The Falcon and the Winter Soldier" to sześć odcinków pogoni ze metalowym frisbee i kłótni, kto ma prawo nim rzucać. Rozumiałbym jakby to naprawdę był jedyny taki egzemplarz na świecie, ale przypominam że w tym uniwersum mamy cały kraj zbudowany z tworzącego go vibranium - możecie więc ich zbudować tysiące, serio, starczy dla każdego chętnego! Dodatkowo osobiście liczyłem, że w końcu ktoś jasno i klarownie przedstawi mi historię Winter Soldiera jak to przeszedł drogę od niemieckiego jeńca do radzieckiej superbroni. I dlaczego do jasnej cholery ma metalową rękę? Nie wyjaśniono tego w filmach, liczyłem więc na serial, ale jak widać bezskutecznie. Zacytuję więc Deadpoola: "That's just a lazy writing".
Na sam koniec warto wspomnieć o zaprezentowanej na ekranie sporej dozie wątków współczesnego amerykańskiego rasizmu i nierównych szans, które stanowią zarzewie protestów Black Lives Matters. Ale wiecie co? Jakkolwiek słuszne by to nie było, wydawało się jednak na siłę i średnio zgrabne. Choć bez tego serial byłby jeszcze gorszy... A najzabawniejsze jest to, że gdy pewnego dnia nakręcą "Kapitana Amerykę 4" (co już zapowiedziano), za wstęp do produkcji wystarczyłaby ostatnia scena z Chrisem Evansem w "Avengers: Endgame", bez męki z całym tym serialem. Fabularnie wyszłoby dokładnie na to samo.
Wniosek: Nudne jak flaki z olejem. Można sobie odpuścić.